Dziś Itami spała wyjątkowo źle, mimo że tak, jak zalecił jej pustelniki, godzinę przed snem, wypiła dwa trzy łyki leku nasennego. Nigdy nie lubiła jego smaku, ale zmieszany z jakimś słodkim owocem, momentalnie dawał o sobie zapomnieć. Sama nie wiedziała, czy to przez to, że pomimo upalnego dnia, przeszywały ją zimne dreszcze. Dziwne uczucie niepokoju kłuło ją w piersi, przyspieszyło tętno, a uczucie zaś, podobne do tego, gdy spada się z wysokości, potęguje fakt, że nie potrafiła wyjaśnić, czego tak na prawdę się lęka. W końcu usiadła, usiłowała uspokoić się kilkoma haustami głębokiego wdechu. Oddychała tak, jak ją szkolono... płynny głęboki wdech, krótka, kilkusekundowa pauza i wydech. Gdy to nie pomogło, zacisnęła mocno palce na futrze między jej drobnymi, dojrzewającymi sutkami. I też nic. Ostatecznie wczepiła spojrzenie w najbardziej zanurzony w mroku nocy punkt jej pokoju. Myślała nawet, czy aby doprawić się dodatkową dawką leku uspokajającego - ale z punktu widzenia medycznego wiedziała, że to był zły pomysł.
Zasnęła może dwie... może trzy godziny przed świtem, ale i tak obudziła się z worami tak widocznymi, że musiała maskować je pomadką. Choć i to dało mierny efekt. W kuchni zjadła mierne śniadanie i wyruszyła na służbę do lecznicy, zachowując w głowie kompletną pustkę. Na miejscu zażyła jeszcze leki pobudzający centralny układ nerwowy, by chociaż przez chwilę zachować szczątki procesu jasnego myślenia. I zaś w tyle głowy odezwał się pełny niezadowolenia ton Atrehu - jej najdroższego przyjaciela. Nie za bardzo trujesz się tymi lekami, skarbie? To niezbyt zdrowe. Mówię to, bo martwię się o ciebie. Cóż... on nie potrzebował leków, by w swoim życiu zachować choćby pozory normalności.
— Już idę! - zawołała. Wyszła z pomieszczenia, gdy tylko miała pewność, że niczego nie pominęła w swojej diecie lekowej.
— Dzień dobry... Ja mam coś dla ciebie. Naprawdę chciałem ci podziękować za ratunek. Gdyby nie ty, pewnie byłbym już martwy. Chciałem też dodać, że jestem twoim dłużnikiem.
Przyjęła od niego garść kwiatów. Nie do końca wiedziała, jak się nazywały, ale cóż... jakkolwiek by się nie nazywały, kwiaty zawsze pozostaną kwiatami. Wiedza na temat nazw tych, mogących pomóc w leczenia, w zupełności jej wystarczała. Jednak było wiadome, że Itami sparaliżowało ze zdumienia na gest Miguel'a. Zadrżała niedostrzegalnie i spaliła buraka na pokrapianych policzkach. Przygryzła dolną boczną wargę i przytuliła kwiaty do piersi.
— Dziękuję bardzo - zdołała wydukać - to bardzo... miłe.
Zdała sobie sprawę, że od nadmiaru zdumienia zaczęła gubić słowa, jąkać się, a elokwencja zaś spadała do poziomu szczeniaka z przedszkolaka. Albo co najmniej niedorozwiniętej umysłowo nastolatki. Nie wiedząc już, jak pociągnąć dalej rozmowę, rzuciła nieśmiało propozycję.
— Chcesz się czegoś napić?
— Nie chciałbym nadużywać gościnności.
— Nie gadaj głupstw - powiedziała. Słowa z trudem przeciskały się jej przez gardło z takim trudem, jak gdyby w nim miała grubą gulę. W takich momentach jak ta, miała ochotę strzelić sobie w pysk za to, że zachowuje się, jak kretynka. Nieśmiała, zakłopotana, niewinnie zarumieniona kretynka.
— Mówię poważnie, Itami - zapewnił samiec.
— A mimo zaproszę Cię na herbatę. Może być ta z miętą czy raczej zwyczajna?
— Może być z miętą - zdecydował po chwili.
— Dobrze, ale ostrzegam! Jest moczopędna - Itami zdołała się na niewinny chichot.
— Yyy.. w takim razie poproszę wodę - odparł Miguel, drapiąc się za uchem w taki sposób, jakby przed chwilą zrobił coś złego. Sobie zrobiła lekki napar z lawendy i melisy - a dopełnieniem tej jakże wybuchowej mieszanki uspokajającej miała być drewniana łyżka miodu - usiadła na przeciwko samca, sącząc co jakiś czas łyk po łyku.
— Jak minął Ci czas u Alfy? Bo zakładam, że byłeś u niego.
— Tak, byłem. To wyjątkowo szorstki i naburmuszony osobnik, ale wysłuchał mnie. Przyjął mnie do was, a także zapewnił, że sprawcy masakry... - tutaj zrobił pauzę. Na twarzy Miguela wadera dostrzegła istną bitwę uczuć, którą z trudem kontrolował. - ... moich przyjaciół zostaną przykładnie ukarani. Myślisz, że mówił prawdę?
— Zapewne. Salem jest jaki jest, ale jedno mu trzeba przyznać. Trzyma porządek w ryzach. A podałeś mu dokładne miejsce tego... - miała to nazwać "masakrą" ale w porę ugryzła się w język i ujęła to nieco łagodniejszym słowem - ... zdarzenia?
— Tak, podałem.
— W takim razie śledczy będą dochodzić prawdy, badać tropy, które doprowadzą później do sprawców. To tylko kwestia czasu, aż Salem wtrąci ich do lochu.
— Jak to do lochu? Chcę, by zdechli! Nie zasługują na to samo powietrze, którym my oddychamy.
— Loch to nie też miejsce odbywania kary. To też miejsce oczekiwania na proces. Wtedy będą ukazywane im dowody zbrodni, Alfa orzeknie wyrok, a potem egzekucja kary. To raczej normalne, prawda?
— Ja... źle myślałem. Przepraszam.
— Nie przepraszaj, Miguel. Może i mieszkamy na zadupiu, ale nasze prawo nie jest wcale gorsze od tego, panującego w Stolicy... choć nigdy tam nie byłam. I pewnie nigdy nie będę.
— Czemu?
— Nie słyszałeś tego? Nasz Król nie życzy sobie obecności... takich, jak ja... hybryd. Ciekawa jestem, czemu tak pogardliwie na nas patrzy.
— Masz rację. To niesprawiedliwe.
— Dziękuję - odparła z uśmiechem.
— Za co?
— Za to, że akceptujesz mnie taką, jaką jestem. A jestem tylko hybrydą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz