Broczył we krwi. Niemal czuł, jak wsiąka w jego futro i drażni nozdrza swoim metalicznym fetorem. Krzyki walczących i umierających - to one prześladowały go każdej nocy. Musiał omijać zimne, nieruchome, pozbawione życia ciała, aby nie stracić równowagi. To jedno było dla niego teraz istotne - nie stracić gruntu pod łapami. Płomień chciwie trawił skórzane namioty, odbijał się złotym błyskiem w ostrzach morderców. Uśmiechali się demonicznie, kiedy podcinali umierającym gardła, a niedobitków zasypywali deszczem pocisków, wyobrażających sześcioramienną gwiazdę...
Sybir zabijał, aby sam nie został zabity. Twarze tych, którzy padli od stali jego miecza, śniły mu aż po dzień dzisiejszy. Jego klinga broczyła we krwi, świszczała w powietrzu przeciągle, śpiewając pieśń śmierci, gdy kolejne ciało, niczym worek mięsa, padało bez ruchu od jej zamaszystych cięć. Te same twarze, pojawiają się i znikają, by zrobić miejsce pozostałym... tym którym odebrał życie, by ocalić swoje. Płomień łapczywie trawił wszystko, co napotkał na swej drodze, krzyki stawały się coraz głośniejsze, a droga zaś zasłana była gęstym kobiercem z trupów. Broczył we krwi, nie dopuszczając do siebie nikogo, kto pragnął jego śmierci.
Dlaczego śniło mu się to codziennie? Podejrzewał, że twarze zabitych... ta scena i walka o przetrwanie będzie go gnieść do końca swoich dni.
Z każdym kolejnym snem płakał, gdy zabijał. On tak bardzo nie chciał zabijać! Czemu oni go do tego zmuszają?! Dlaczego nie zostawią go w spokoju, nawet we śnie?!
Czemu te krzyki mnie tak przerażają? Nie chcę krzyczeć, tak jak oni! Zostawcie mnie w spokoju...
— Nie, ja nie chcę tego robić... zostawcie mnie w spokoju, do cholery jasnej, zostawcie mnie w spokoju...
Ale twarze zabitych stawały się coraz wyraźniejsze i wpatrywały się w niego, swymi martwymi, pozbawionymi życia ślepiami. Były zaś pełne wyrzutu i gniewu... zamarły z nienawistnym grymasem. Krzyki były jeszcze głośniejsze. Odkrył jednak, że nakładały się na siebie, tworząc pewnego rodzaju intonację... krzyki umierających, w zniekształconym i podniosłym tonie, zwracały się do niego.
— Kto raz zabił, nigdy nie uwolni się od jarzma mordercy! Kto raz zabił, zrzuca z siebie miano wilka!
— Zostawcie mnie....
— Sybir... Sybir, czy wszystko dobrze?! SYBIR!!
*
Czyjaś silna łapa podtrzymywała go, w trakcie gdy on miotał się skręcany i męczony koszmarnymi snami. Pot wyraźnie ściekał mu z twarzy, a zęby zaciskały się, jak imadło... Sybir wywarkiwał przekleństwa i skierowane w niewiadomym kierunku inwektywy.
— Atrehu, uważaj!
W tym samym momencie, kiedy rudowłosy samiec usiłował unieruchomić nieprzytomnego Sybira, obsydianowa klinga zmaterializowała się nie wiadomo skąd i świsnęła mu nad jego czupryną.
— Co jest do cholery?!
— Itami, uspokój go jakoś...
Głosy. Inne i obce, nie rozpoznawał ich, ale nie wyczuł w nich wrogości. Sybir otworzył oczy. I natychmiast tego pożałował. Nieprzyzwyczajone do światła neferów oczy zaprotestowały boleśnie... zmrużył powieki i zasyczał, kiedy poczuł, jak jakaś medyczka wbijała mu igłę...
Wciąż czuł na sobie żelazny uścisk nieznanego mu wilka, który nie dał mu nawet przybrać wygodnej pozycji. Nie widział go, ale czuł przy tym jego zapach - żywy i wyrazisty, jakby swojski, ale dość ostry, by dać mu do zrozumienia, że...
~ Hybryda! - pomyślał gwałtownie Sybir, po czym w przepływie impulsywnego gniewu szarpnął się, wywinął, jak nakręcona fryga i uwolnił się od uchwytu rudowłosego samca, zrzucając go na regał pełny starannie poskładanych futer, zakrywając go niemal całego. Sybir odwrócił się i spojrzał na kolejną hybrydę, samicę, po czym zaklął siarczyście pod nosem, zmarszczył brwi i wycofał się do najdalej wysuniętego kąta sali.
— Sybir, uspokój się! To ja, Tegaja...
— Stań blisko mnie. Odsuń się od nich...
— Ale.. dlaczego? Nie rozumiem.
— To są hybrydy, nie widzisz tego?
Tegaja zamrugała oczami, wyraźnie skonfundowana.
— To są moi przyjaciele - odparła już tym razem z dozą powagi w głosie. — I zabraniam Ci się tak do nich zwracać. Ta medyczka przed chwilą Ci pomogła.
— Taaak? A może jeszcze każesz mi spokojnie usiąść, by mi potem nóż w gardło wbiła?! Odsuńcie się ode mnie... wszyscy!
Spod futer wygrzebał się rudowłosy samiec, który widząc co się święci, w dwóch susach doskoczył do wader i zasłonił je własnym ciałem. Sybir przybrał inną taktykę - samiec był o wiele potężniejszy od niego, wyczuwał to w jego woni. Niemalże emanował dominującą siłą - i postanowił przybrać odpowiednią twarz do odpowiedniej gry.
— Nie róbcie mi krzywdy, proszę! - zjechał spojrzeniem z samca ku leżącym na podłodze futrom. — Nie chcę kłopotów. Ja... ja się tylko ukrywałem... odsuńcie się ode mnie, hybrydy...
— Hej, hej! Już dobrze - rudowłosy samiec, tak jak się tego spodziewał, przyjął już inną pozycję ciała i ton, sugerujący, że problem ulotnił się tak szybko, jak się pojawił. — Itami to medyczka. Pomoże Ci dojść do zdrowia. Nie musisz się nas bać.
— Przyrzeknijcie, że nie zrobicie żadnej głupoty.
— Masz nasze słowo - odparły hybrydy chóralnie.
— Widzisz, mówiłam Ci, że to przyjaciele... nie musisz się ich obawiać. Prawda, Atrehu?
Rudowłosy, jak na umówiony przez kogoś znak, kiwnął głową i porozumiewawczo spojrzał na leżankę, na której wcześniej miotał się, jak schwytana w sieć minoga. Wycofał się w stronę wskazanego wcześniej łóżka, udając przy tym, że jego łapy w przepływie lęku, zamieniły się w galaretowate masy... z rozmysłem wgramolił się dość niezdarnie na zmiętą pościel, po czym udostępnił miejsce na swoim ciele medyczce, by ta mogła go zbadać.
— Jakieś wnioski, pani medyk? - zapytał Sybir, także z rozmysłem udając, że opanowanie głosu przychodziło mu z wyraźną trudnością. Jeśli był on na tyle przekonujący, by zmylić znajdujących się tu wilków, prawdopodobnie widzą w nim nieszkodliwego i wystraszonego podrostka, który urodził się z dwoma lewymi łapami.
— Doznał pan lekkiego porażenia. Ładunek elektryczny trafił w ramię, ale musiał on znaleźć ujście, dlatego też zauważyłam dwie poważne rany, które musiałam opatrzeć. Nic więcej panu nie grozi.
— Skąd... skąd... - Sybir przełknął głośno ślinę — Skąd mogę mieć pewność, że to prawda?
— A z tego względu, że wciąż jeszcze żyjesz - skomentował sucho Atrehu, opierając się ramieniem o regał ze starannie ułożonymi ampułkami, wypełnionymi nieznanego rodzaju substancjami. — I jeszcze troszkę pożyjesz, zapewniam cię.
Dopiero teraz Sybir zorientował się, że miał założone bandaże. Medyczka, drobna czarno biała samiczka, chcąc sprawdzić, czy któryś się nie poluzował, zbliżyła się do niego. Sybir jednak odczytał ten ruch w nieco negatywny sposób i warknął na nią, przez co ta, cofając się w popłochu, ogonem strąciła wazon, który stał obok jego łóżka. Rudy samiec, wydawać się mogło, poruszony reakcją Sybira, zmarszczył wargi i wyszczerzył wściekle zęby.
— Sybir nie chce nikomu zrobić krzywdy - wtrąciła się Tegaja, stając na drodze między dwoma samcami — on... on po prostu jest nieufny.
— Dziwne, że tobie zaufał od razu - skonstatował wściekle rudy samiec, nie tracąc z Sybira mściwego spojrzenia. — Jeśli jeszcze raz tak potraktuje Itami, to nie ręczę za siebie.
— On nie chciał nic złego - zawzięcie tłumaczyła Tegaja.
— Nie dopuszczę do siebie żadnej hybrydy... - odparł po chwili Sybir, marszcząc brwi we wściekłym grymasie. — Tylko ciebie, Tegajo.
Samica bez słowa spojrzała dwójce hybrydom w oczy, z miną kompletnie zrezygnowaną. Itami, ta mała medyczka, wzruszyła ramionami i cofnęła się, za to wysoki, rudy samiec szpilował Sybira zaborczym spojrzeniem. Sybir nie był mu dłużny. Tegaja, widząc, że nie ma zbytnio wyboru, zbliżyła się powoli, spoglądając uspokajająco Sybirowi w oczy...
— Sybir, nie masz żadnych powodów, by martwić się Atrehu i Itami. To są moi najdrożsi przyjaciele. - powiedziała Tegaja, poprawiając krawędzie poluzowanych bandaży. — Ufam im, jak mało komu. Dlatego ręczę za nich i jeśli jest jakiś powód, dla którego mi zaufasz, to proszę... zaufaj mi. Oni Ci nic nie zrobią.
Sybir miał ochotę prychnąć - ponieważ to nie Tegaja przeżyła to, co on przy granicy z tą Watahą... to była istna rzeź, której nie powstydziłby się nawet największy sadysta. Tegaja nie musiała patrzeć, jak hybrydy mordowały jego pobratymców, w sposób jawnie przekraczające granice wyobraźni. To nie była walka, a rzeźnia - płód chorej ideologii, wojny międzyrasowej. Jak on miał, do jasnej cholery, zaufać tym hybrydom?!
— Nie pozwolę im na zbliżenie się, jasne? - odparł po chwili ciszy i zgromił Tegaję spojrzeniem.
<Tegaja>
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 1267
Ilość zdobytych PD: 634 PD + 120 PD + 150% ~ 951 PD
Łącznie: 1705 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz