Tega wyglądała na lekko przytłoczoną, kiedy dotarliśmy do centrum miasta. Jej spojrzenie błądziło po znajomych, a jednak jakby nie do końca oswojonych widokach. Zatrzymałem się krok za nią, przyglądając się, jak jej uszy lekko drgają przy każdym głośniejszym dźwięku. Miasto tętniło życiem jak zawsze, a zapach gotowanych potraw mieszał się z kurzem i głosami rozmów. Nie dziwiłem się, że tak się czuła. Pamiętałem bowiem, jak to było ze mną na początku.
— To jak, księżniczko? - Rzuciłem zaczepnie, zerkając na nią spod oka i szturchając delikatnie łapą. — Chcesz coś wykwintnego czy może kuchnię polową, czyli „to, co akurat nie zdechło”? - Zareagowała śmiechem. Dźwiękiem, który lubiłem bardziej, niż chciałbym przyznać.
— Mam się bać tej drugiej opcji?
— Zdecydowanie. - Uśmiechnąłem się szeroko, mrużąc oczy i posyłając jej jedno z moich kokieteryjnych spojrzeń. — Ale przynajmniej będziemy mieli siłę, żeby potem turlać się pod górę.
— Turlać?! - Jej mina była bezcenna. Uniosła brwi z teatralnym niedowierzaniem, a ja tylko wzruszyłem ramionami. — Nie miałam pojęcia, że twoje podejście do wspinaczek jest aż tak ambitne. - Lubiłem ją taką — lekko zdezorientowaną, ale wciąż gotową odbić każdy żart.
— To się nazywa „praktyczne podejście survivalowe”, Tegusiu. - Mrugnąłem z rozbawieniem, mierzwiąc jej grzywkę, po czym niczym dotyk motyla, musnąłem czule jej policzek. Wadera spojrzała zdezorientowana, ale nie odsunęła się. Nasze spojrzenia się spotkały. Jak toń oceanu, wpatrywaliśmy się w siebie głęboko, a czas wokół nas się zatrzymał. Mrugnąłem rzęsami, wracając do rzeczywistości. — Tędy, droga pani! - Zakasłałem, pozbywając się nagłej chrypki, po czym poprowadziłem nas do jednego z moich ulubionych zakamarków miasta, niewielkiego placu, gdzie rozstawiono prowizoryczne stragany i kilka stołów i gdzie starszy basior serwował coś, co smakowało jak dom, nawet jeśli wyglądało jak... wyzwanie. Aromat pieczonego mięsa unosił się w powietrzu, a żołądek przypomniał mi dobitnie, że naprawdę zasługuję na obiad. — Siedź. - Kazałem jej usiąść i sam ruszyłem po jedzenie, znikając zaraz w tłumie. Gdy wróciłem z dumnie uniesionym ogonem. trzymając w pysku talerz pełny jedzenia, jej wzrok był już mniej niepewny, bardziej ciekawski.
— Voilà! Oto nasz wykwintny posiłek. - Rzuciłem, stawiając przed nią aromatyczne arcydzieło. — Pieczony dzik z warzywami i coś, co nazwali „górskim specjałem”, ale ja obstawiam, że to po prostu przypalone grzyby.
— Brzmi obiecująco i odważnie. - Zamruczała z zadowoleniem, zaczynając jeść. Wszystkie włoski stanęły mi dęba na ten dźwięk. — Niech ci będzie, zyskałeś kilka punktów.
— Tylko kilka? - Spojrzałem na nią teatralnie oburzony. — Myślałem, że po takim wysiłku należą mi się co najmniej całe dwie łapy uznania.
— Zobaczymy po wspinaczce. - Powiedziała z rozbawieniem, lekko ściszając głos, a w jej oczach pojawił się tajemniczy błysk. Brzmiało jak obietnica. Mimochodem zadrżałem w oczekiwaniu, przysiadając się tuż obok. Praktycznie stykaliśmy się barkami. Zdradliwy rumieniec wpełz na jej policzki. Zachichotałem do siebie. Była taka urocza!
— Smacznego! - Szepnąłem prawie do jej ucha, czując, jak jej puls przyśpiesza. Jedliśmy w towarzystwie śmiechów i krótkich przekomarzanek, które skutecznie rozpraszały narastający we mnie niepokój. A jednak, gdzieś z tyłu głowy, czułem ciężar tego, co nas czeka. Źródło. Sabotaż. Nieznane zagrożenie.
— Tega? - Podniosła na mnie wzrok. — Jesteś pewna, że chcesz iść? - Znałem odpowiedź. Ale musiałem to usłyszeć. Potrzebowałem tej jednej szansy, by ją przekonać, że nie musi tego robić.
— Zadajesz to pytanie już drugi raz, wiesz? - Odpowiedziała miękko.
— Bo wiem, że jesteś gotowa skoczyć w ogień, nawet jeśli boisz się poparzyć. - Odparłem równie cicho. — Ale nie musisz. Ja to zrobię. - Jej spojrzenie na moment zmiękło.
— Nie, Atrehu. - Odpowiedziała spokojnie, choć czułem, jak gardło się lekko zaciska. — Nie zrozum mnie źle, to nie o dumę chodzi. Ale ja... muszę tam być.
— Dlaczego? - Zamiast odpowiedzi, spojrzała mi głęboko w oczy. Westchnąłem ciężko. Walczyłem z wewnętrznym instynktem, który kazał mi postawić się między nią a całym światem. — W porządku. Ale pod jednym warunkiem.
— Słucham?
— Że będziesz trzymać się blisko. Jeśli tylko poczuję, że coś jest nie tak i nie damy sobie z tym sami rady — uciekamy. I nie obchodzi mnie, czy to będzie wyglądać bohatersko czy tchórzliwie.
— Zgoda. - Skinęła głową. — Ale ty też mi coś obiecaj.
— Mów, a spełnię. - Odpowiedziałem z szelmowskim uśmiechem.
— Że nie spróbujesz mnie zostawić gdzieś po drodze. Wiem, że chcesz mnie chronić. Ale nie jestem porcelaną, Atrehu. Jeśli mamy iść — to razem. Całą drogę.
— Masz moje słowo, moja nie-porcelanowa partnerko od wspinaczki. - Zaśmiałem się i podałem jej łapę. Ujęła ją bez wahania. Poczułem ciepło, które nie miało nic wspólnego z obiadem, który właśnie kończyliśmy.
— To co? Ruszamy ku przygodzie, zagadkom i, być może, śmiertelnemu niebezpieczeństwu? - Rzuciła, poprawiając torbę.
— Misja ratunkowa, wspinaczka i potencjalne śmiertelne niebezpieczeństwo? - Zarechotałem. — Brzmi jak nasza wersja randki. - Odpowiedziałem z szerokim uśmiechem. Zaczęła się śmiać, a ja — jak głupi — zamarłem na ten ułamek sekundy, zachwycony dźwiękiem. Jakbyśmy na moment zapomnieli, że świat się wali, a ktoś zatruwa wodę. Jakbyśmy byli tylko my, droga i coś... więcej. Wyszliśmy z miasta. Góry rosły przed nami, potężne, dzikie, czekające. A ja, choć powinienem być skupiony na zagrożeniu, czułem tylko jedno. Nie było niczego, czego bardziej chciałbym teraz niż iść obok niej — nawet jeśli czekała nas śmierć, lawina albo przypalone grzyby.
< Tega? >
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 811
Ilość zdobytych PD: 406 PD + 80 PD + 30% ~ 122 PD
Łącznie: 1861 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz