[UWAGA! OPOWIADANIE ZAWIERA DUŻĄ ILOŚĆ PRZEKLEŃSTW, A TAKŻE OPIS WALKI, CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ]
Gniew buzował we mnie, gdy pędziłem przez las w stronę jeziora Arkane. Już z daleka czułem smród tej dziwki, ale to, co mnie uderzyło najmnocniej, to woń Itami. Delikatny niczym wanilia, ale słodki jak miód. Wszędzie bym go rozpoznał. ~ Przyszła! Mimo moich błagań, postanowiła zaufać jej, zamiast posłuchać moich ostrzeżeń. Zobaczyłem czerwień. ~ Cholera! - krzyknąłem w myślach, wpadając w gąszcz krzewów. Wiatr działał na moją korzyść, więc pozostawałem niezauważony. Ostrożnie się wychyliłem. I wtedy ją zobaczyłem. Ją. I... ją. Lilianę oraz Itami.
Siedziały przy brzegu jeziora, w znacznej odległości. Napięcie wyczuwalne było w powietrzu. Liliana, z tą samą fałszywą słodyczą, którą niegdyś mnie zwabiła, patrzyła na Itami z góry. Gdy mówiła, jej ton był arogancki i przesycony jadem. I nienawidziłem tego dźwięku. Zamarłem z wyczekiwaniem, przysłuchując się, z szokiem na pysku, jak bezczelnie kłamała o mnie Itami! Moje łapy aż drżały od powstrzymanego gniewu. ~ Co za kłamliwa suka! Każdy mięsień rwał się do skoku. Do rozerwania tej sceny na strzępy. ~ Kurwa! - zacisnąłem zęby. Itami wpatrywała się w nią. Słuchała. Nie odwracała wzroku, lecz nawet stąd czułem jej strach i niepewność.
— Jest mordercą. - Głos Liliany rozniósł się echem po okolicy i dotarł do mych uszu. ~ Kurwa, kurwa, kurwa! Tylko nie to! — I nie tylko ja tak twierdzę. Zapytaj się o niego kogokolwiek, kto przybył do waszej watahy z dalekich krajów. Imię Atrehu do dziś jest wymawiane z pogardą. A to dlatego, że wolał zamordować własnego ojca i przejąć po nim władzę.
— Atrehu nie jest taki!
— Atrehu jest taki, bo chce, byś widziała go takiego, jaki jest obecnie. To krętacz i manipulator. Dla ciebie będzie dobrze, jeśli odsuniesz się od niego... - poczułem, jak energia w mim ciele buzujuje. Oddychałem ciężko, wbijając pazury w ziemię.
— Dlaczego mi to wszystko mówisz? Dlaczego chcesz mnie przed nim strzec? Jaki masz w tym interes? - głos Itami drżał wyczuwalnie. Serce ścisnęło się z bólu. Strach, że jednak uwieży w jej manipulację, że... nie mogłem na to pozwolić. Nie mogłem jej stracić.
— Dlatego, że nie dam temu bydlakowi zniszczyć kolejnej niewinnej ofiary. Zapobiec tragedii...
— Ale bzdury. - Z impetem wyszedłem z zarośli. Ziemia pod moimi łapami zadrżała. Itami odwróciła się pierwsza, ale to jej spojrzenie zignorowałem. Nie chciałem się rozpraszać. Nie teraz. Byłem skupiony tylko na jednej. Liczyła się tylko ona. Tylko Liliana i jej fałszywy uśmiech.
— Ah, oto i on. Nasz kochany Atrehu. Jak Ci się żyje w nowej Watasze?
— Na tyle dobrze, by pozwolić Ci to wszystko zniszczyć, rozumiesz? - syknąłem wściekle, posyłając jej nienawistne spojrzenie i gdyby mogło zabijać, wadera byłaby już martwa.
— Ah, czyli jednak złamałaś mój warunek. Miałaś mu nie mówić o tym spotkaniu, rozumiesz?!
— Nie podnoś na nią głosu, Lili - nie krzyknąłem, lecz syknąłem, a aura dominacji opatuliła mnie jak płaszcz. Liliana zadrżała minimalnie, wyczuwając to, o czym zapomniała. — Nie odbierzesz mi tego, co udało mi się zdobyć i nie wracaj do tego, co już pochowałem.
— Jak tam sobie chcesz, ale pamiętaj - od przeszłości nigdy nie uciekniesz. Nie wyszczerzaj na mnie tych swoich kiełków, bo nic nie zdziałasz, Atrehu. Wystarczy, że krzyknę, a moi przyjaciele, oddaleni nieco na pewno mnie usłyszą, a wtedy zrobią z ciebie krwawą miazgę. Z ciebie i tej twojej Itami. Choć podejrzewam, że zabawę z nią mieliby przednią. - Zobaczyłem cholerną czerwień, a z gardła wydobył się warkot.
— Ani mi się waż zbliżać do Itami... Itami! Do mnie, już! - Nie spojrzałem na nią, ale niemal instynktownie zasłoniłem ją własnym ciałem, przyjmując od razu pozycję bojową. Itami skuliła się za moimi plecami, tak bardzo mała, tak bardzo zagubiona, lecz ja widziałem tylko Lilianę i jej zadowolony z siebie uśmieszek. Widziałem po niej, że dostała to, po co przyszła. Chciałem zedrzeć go z jej pyska, najlepiej pozbawiając ją przy okazji kończyn. Pragnąłem krwi te suki za wszystko, co zrobiła i to, co jeszcze planowała. Ziemia zadrżała pod moimi łapami, a napięcie, które mnie rozsadzało, znalazło ujście — iskry błysnęły wokół moich kończyn, przeskakując z sierści jak dzikie, drgające pioruny. Powietrze nasyciło się elektrycznością — wilgotne, lepkie, naelektryzowane aż po granice wybuchu. Aura ognia buchnęła w górę, niczym podmuch erupcji, aż pobliska trzcina zajęła się od gorąca. Nie do końca kontrolowałem przepływu mocy, bo rzadko łączyłem swoje żywioły, lecz tej nocy wszystko miało się zmienić. Liliana cofnęła się o krok, lecz nie umiała ukryć, że ją to nie ruszyło. Dobrze. Niech czuje. Niech jej ciało zapamięta, co znaczy moja furia. Zacisnąłem zęby.
— Zawsze byłaś dobra w gadaniu, Lili. Ale za każdym twoim słowem stoi pustka. I dziś… ją wypełnię.
Wyskoczyłem. Dosłownie w sekundzie, powietrze rozdarło się pod siłą skoku, a błyskawica przecięła przestrzeń między nami. Zderzyliśmy się z impetem. Kły zgrzytnęły. Jej pazury zatańczyły po moim karku, rozcinając skórę — ale ja już czułem, jak pod moją sierścią płonie żar. Zawyłem — nie z bólu, a z furii. Pod moimi łapami pękła ziemia, kiedy przygniotłem ją do niej, a furia skupiła się w sercu. Czułem, jak ciepło rośnie we mnie. Jak zaraz eksploduje.
— Myślałaś, że możesz wrócić... i wciąż mnie kontrolować? - Próbowała się wyrwać. Rzuciła się, sycząc, i pazury śmignęły w bok, trafiając mnie po żebrach. Ale nie puściłem. Odepchnąłem ją z impetem, tak że przeturlała się po piachu i zahaczyła bokiem o pień drzewa. Zawyła, zgrzytając zębami.
— Ty pojebany...!
— Mów dalej. - moje oczy świeciły jak rozpalone węgle. Z pyska sypały się iskry. Aura elektryczna zgęstniała tak bardzo, że nawet Itami musiała ją czuć, jakby zbliżała się burza. Liliana zerwała się na łapy.
— Są tu moi. Jeśli zginę — ty i ta twoja dziewczynka też zginiecie. - Zadrwiłem.
— Zobaczymy, kto tu zginie pierwszy. - rzuciliśmy się znowu na siebie, tym razem jak dwa żywioły. Ogień i jad. Piorun i cień. Moje zęby złapały jej kark, a prąd przeszył nasze ciała — kontrolowany, ale bolesny. Tylko tyle, by pokazać, że to ja tu panuję. Odepchnąłem ją z pogardą, akurat w momencie, gdy z lasu wybiegły wściekłe bestie.
— Jeśli jeszcze raz zbliżysz się do Itami… nawet twój cień się po tobie nie ostanie. - zamarła, dysząc ciężko. Patrzyła na mnie z nienawiścią, a krew sączyła się z jej ran. Liliana parskała krwią, oblizując pysk i cofając się o krok. Jej ekipa wysunęła się na przód, otaczając ją ciasnym kokonem. Jeden z nich miał połamane ucho i bliznę na pysku. Drugi warczał nisko, jakby od urodzenia gryzł kości. Trzeci trzymał w pysku coś, co wyglądało jak roztrzaskany amulet – stary symbol, który nie wróżył nic dobrego. Otoczyli mnie. Trójkąt śmierci. Itami cofnęła się, spłoszona, serce waliło jej tak głośno, że słyszałem każde uderzenie.
— Ruszysz się, a polegniesz pierwszy. - wysyczał ten z blizną, krążąc jak sęp.
— Trzymaj się z dala od Itami! - odwarknąłem, ale łapy już mi płonęły. Dosłownie. Iskry pryskały z łap, a powietrze robiło się ciężkie. Żar bił ode mnie jak z pieca. Jeden z nich skoczył pierwszy. Błąd.
Ogień eksplodował wokół mnie jak fala uderzeniowa, piekąc wszystko w zasięgu pół metra. Rozległ się jęk, a przeciwnik odskoczył z wyciem, sierść mu zajęła się ogniem.
— Załatwcie go! — wrzasnęła Liliana. - Wtem poczułem to. To napięcie w kręgosłupie. Pradawne. Nieujarzmione. Wypełniające każdą komórkę. To było więcej niż gniew. Więcej niż moc. To była dziedziczona dominacja. Władza we krwi. Alfa. Zadarłem łeb i wydarłem się. Ryk. Prawdziwy. Nie do podrobienia. Dźwięk ten niósł się przez drzewa, uderzał w ziemię, poruszał trawą. Wbił się do mózgów opryszków jak stalowy hak. Rozwarłem paszczę i zadrżał las.
— STAĆ! – grzmotnęło. Jakby nie słowa, lecz polecenie rzucone przez samą ziemię. Watażki skuliły się. Jeden opadł na ziemię, jakby ktoś przygwoździł go do gleby. Drugi wył cicho, odwracając wzrok. Trzeci nie wytrzymał – uciekł z podkulonym ogonem. Dominacja, która biła ode mnie falami, była tak potężna, że drżały nawet gałęzie. Liliana… stała. Ale jej oczy już nie były pewne. Kąciki pyska zadrgały. Cofnęła się o krok. Dwa.
— Co... ty zrobiłeś...?
— Pokazałem ci, kim naprawdę jestem. - Nie tylko potęgą ognia. Nie tylko błyskawicą. Ale Alfą, który obudził się z bety. Liliana syknęła, nagle tak mała w swojej pysze.
— To… nie koniec, Atrehu.
— A właśnie, że jest. Dla ciebie. - zrobiłem krok w jej stronę, nie spuszczając jej z oczu. — Znikaj. Zanim uznam, że warto cię zatrzymać i użyć, niczym bezwartościową zabawkę. - na ten znak, żar buchnął wokół moich łap, rozświetlając trawy. Zagrzmiało gdzieś w oddali. Liliana odwróciła się i zniknęła, a dwóch jej ogoniastych towarzyszy czmyknęło zaraz za nią, zostawiając ślady, które zaraz pokrył wiatr. Wtedy dopiero się odwróciłem. Wyczerpany, ale wciąż nabuzowany. Nie wiedziałem już, czy to, co mnie rozsadza, to moc… czy pustka, która została po wybuchu. Itami patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Zaniemówiła. Podszedłem do niej powoli, jakbym nie chciał jej wystraszyć jeszcze bardziej.
— Nic ci nie jest? - pokręciła głową. Milczała. Ale nie odsunęła się.
— Chroniłem cię. I będę to robił zawsze. Choćby świat miał się jebać na naszych oczach. - minąłem ją, ruszając w stronę domu. Czułem, jak ciało zawodzi. Umysł zaćmiony od nadużycia mocy, z chwili na chwilę coraz bardziej słabł. Oddychałem ciężko, zaciskając zęby. Gryząc wargi, aż do krwi, by zachować świadomość. Stałem odwrócony, gdy próbowała przepraszać, się tłumaczyć, ale nie chciałem tego słuchać. Wskazałem brodą na ścieżkę prowadzącą z powrotem. Głos, który z siebie wydobyłem, nie brzmiał jak mój. To było coś niższego. Głębszego. Zwierzęcego.
— DO... DOMU... TERAZ! - syknąłem, cedząc każde słowo, zerkając na nią przez ramię. Stała jak skamieniała, kuląc się na trawie jak szczeniak, który wie, że ma przejebane. Jej oczy patrzyły na mnie ze strachem i winą, malującą się na pysku. Próbowała znaleźć we mnie cokolwiek znajomego, ciepłego. Ale nic tam nie zostało. Tylko gniew. Zawód. Uczucie, że to wszystko było na nic. Tak, dobrze. Niech czuje i wie, jak bardzo mnie zawiodła. A potem odwróciłem się, odchodząc bez słowa. Zostawiając za sobą tylko trzask gałęzi i ciężki, zraniony oddech. Mój pysk był napięty, mięśnie szczęk twarde jak głazy, a z gardła cisnęło się warknięcie, które musiałem połknąć, zanim je wypuściłem. Moje ciało aż kipiało od adrenaliny, ale nawet nie mrugnąłem. Coś we mnie jednak pękało. Powoli, kawałek po kawałku, odrywając moją duszę od ciała. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że podąża za mną. Jej zapach był jak cień na ścianie — cichy, znajomy, ale dziś przynosił tylko złość. Jej kroki były niepewne, bardzo ostrożne, miękkie i tak dokładnie chodziło się po polu minowym. Choć byłem ranny, nie pozwoliłem jej się dotknąć. Nie tu, nie teraz. Zresztą i tak nie miała niczego przy sobie. Nie chciałem tracić cennego czasu. W każdej chwili mogłem zemdleć z przeciążenia. Szedłem resztkami woli.
— Atrehu... - cichy głos, prawie jak szept, wydobył się lękliwie z jej gardła. Jakby próbowała nie drażnić dzikiego zwierzęcia. ~ Za późno, Itami. - pomyślałem, biorąc głęboki wdech. Zmęczenie ogarniało mnie, chwiałem się na łapach. Nie odpowiedziałem jej. Nie byłem gotów. Jeśli się odezwę teraz, mogę powiedzieć za dużo. Albo zrobić coś, czego pożałuję. Zacisnąłem zęby jeszcze mocniej. — Ja tylko chciałam... - zaczęła znowu, ale wystarczyło jedno spojrzenie, chłodne jak stal, by zamilkła, spuszczając głowę prawie do ziemi.
Przez resztę drogi milczeliśmy. Czułem jej spojrzenie na plecach. Kilka razy próbowała przyspieszyć, by zrównać krok, ale wystarczyło, że napiąłem barki — odczytywała ten sygnał bezbłędnie. Znowu zostawała w tyle. I tak było lepiej. Bo jeśli miała zrozumieć, jak bardzo mnie zawiodła, musiała to poczuć — całym sobą. Nie słowami, a milczeniem i napięciem. Zresztą nie było już nic do powiedzenia. Tylko nasze kroki rozcinały noc — moje, coraz bardziej niepewne, chwiejne, jej, niemal bezgłośne, jakby chciała się stopić z cieniami. Szliśmy ścieżką, którą znałem lepiej niż własne myśli, ale dziś wydawała się obca, jakby i las mnie sądził. Gdzieś w oddali odzywały się świerszcze. Monotonny dźwięk, mechaniczny niemal, wwiercał się w mózg niczym echo niewypowiedzianych słów. Noc była cholernie cicha. Aż za bardzo. Zbyt nieruchoma, jakby sama przyroda wstrzymała oddech. Księżyc wisiał wysoko nad koronami drzew, chłodny i obojętny, rzucając na nas długie, wykrzywione cienie. Otulał noc swoim bladym płaszczem, ale żadnego ciepła w nim nie było. Tylko chłód.
*
Gdy dotarliśmy do drzwi, odetchnąłem z ulgą. Wnętrze przywitałem jak najdroższe sanktuarium — dopiero teraz naprawdę poczułem, jak bardzo potrzebuję tego cichego zakątka. Bezpiecznego. Znajomego. Mojego. Ruszyłem chwiejnym krokiem w stronę salonu, gdzie trzymałem apteczkę z maściami i bandażami. Itami szła tuż za mną, nie wypowiadając ani słowa. Czułem jej wzrok na sobie — widziała, jak ledwo trzymam się na łapach, ale i tak wiedziała, że nie pozwolę się jej dotknąć. Jeszcze nie teraz. Nie ważne, kim była. Nie po tym.— Co? - syknąłem, łapiąc jej spojrzenie, gdy zobaczyła, jak niezdarnie oczyszczam jedną z głębszych ran. Skrzywiła się.
— Ja... nie tak. Ja to zrobię. - powiedziała w końcu cicho, jakby walczyła ze sobą, z każdym słowem przekraczając jakiś wewnętrzny próg. Zawahałem się, ale ostatecznie pozwoliłem jej podejść. Siadłem ciężko, zrezygnowany. I tak długo już walczyłem. Zacisnąłem zęby, gdy płyn dezynfekujący zetknął się z poranioną skórą. Zasyczał gniewnie, jakby sam miał coś do powiedzenia. Pieczenie było okrutne, ale jeszcze gorszy był gniew — że udało im się mnie zranić. W gniewie zapomniałem o najważniejszych zasadach. W duchu przyznałem sobie porażkę. Obiecałem sobie również, że potrenuje z Naharysem, ale to nie teraz. Teraz walczyłem sam ze sobą. Spojrzałem na waderę.
Jej łapy były pewne, ale delikatne. Trzymała mnie, gdy zaczęło mi brakować sił. Mózg przestawał nadążać, słowa stawały się zlepkami dźwięków, bez znaczenia. Z każdym oddechem świat rozmazywał się coraz bardziej. Czułem chłód leczniczego żelu na skórze. To było ostatnie wyraźne wrażenie. Potem... Coś jeszcze zrobiła. Jakby próbowała mnie zatrzymać, ale nie mogła już nic poradzić. Umysł skapitulował. Osunąłem się na bok, upadając na miękki dywan. Świat zawirował. Gwiazdy zatańczyły pod powiekami. Wszystko się oddalało, jakby odlatywało razem ze mną. Ciepło. Ciemność. Cisza. Jak miękki koc, który przykrył mnie snem i zabrał daleko — do miejsca, gdzie już nic nie bolało.
*
Przyjemne ciepło i uczucie nieważkości były pierwszym, co zarejestrowałem po przebudzeniu. Mruknąłem cicho, nie chcąc porzucać tego błogiego stanu. Nie wiedziałem, ile czasu minęło — i szczerze, nie obchodziło mnie to. Liczył się tylko sen. W śnie nie było lęku ni bólu — Tylko szczęście i radość. Nie było nikogo, kto próbowałby odebrać mi to, co z takim trudem zbudowałem, ale świadomość pchała się uparcie, aż w końcu leniwie otworzyłem oczy. Zamglony obraz potrzebował chwili, by się wyostrzyć. Leżałem na dywanie. Pod głową miałem miękką poduszkę, a moje ciało otulał ciepły koc ze skóry niedźwiedzia. Przez moment nie pamiętałem, jak się tu znalazłem. Wspomnienia wracały powoli. Nie przejmowałem się nimi. Aż w końcu... dotarł do mnie ich sens. Zerwałem się, po czym od razu zgiąłem w pół z bólu. Opatrunki nie wytrzymały nagłego ruchu. Zasyczałem, tłumiąc instynkt, by rozdrapać rany. Dźwignąłem się z jękiem, walcząc z zawrotami głowy. Dopiero wtedy usłyszałem dźwięki — krzątanina, szuranie, brzęk sztućców. A także zapach duszonego mięsa i warzywa. Żołądek zareagował burczeniem, ale nie głód mną zawładnął, gdy wszedłem do kuchni. Itami.— Oh, obudziłeś się. - powiedziała łagodnie, a jej słodki głos rozbrzmiał w pomieszczeniu niczym melodia.
Ale gdy nasze oczy się spotkały, poczułem nie spokój, a gniew. Wspomnienia uderzyły jak burza. Myśli pędziły niczym wiatr: Mogła zginąć. Mogli ją porwać albo zabić na miejscu. Ich spaczone dusze były pełne niemoralnych pragnień. Wściekłość zawrzała we krwi. ~ Nikt nie miał prawa tykać tego, co należało do mnie! - warknąłem w myślach, spoglądając na nią z dzikością. Zadrżała widocznie, cofając się o krok. Powoli, jak drapieżnik, który właśnie zauważył ruch w trawie, zrobiłem krok w jej stronę. Wystarczyło jedno spojrzenie — nie gniewne, nie krzyczące, ale lodowate i ciężkie jak kamień — by odebrać jej oddech. Wiedziała, o co chodziło. I konsekwencje jej decyzji miały właśnie ją dopaść.
— To nie było tak, jak myślisz. Chciałam tylko się upewnić, że—
— NIGDY... WIĘCEJ... - widziałem, jak zamarła. Stała tam, taka... mała. Tak cholernie nieświadoma, w co się wpakowała. Otworzyła pysk, by coś dodać, ale moje spojrzenie było jak ostrze. Cofnęła się. Całe moje ciało pulsowało gniewem. Każdy mięsień był napięty do granic możliwości. Walczyłem ze sobą samym. — Atrehu… - podjęła jeszcze jedną próbę, ale zamilkła natychmiast, gdy zauważyła ruch. Każdy mój krok był ciężki jak wyrok. Obserwowałem, jak się cofa, jak jej łapy plączą się delikatnie, jak oddycha zbyt szybko. Zatrzymała się, gdy uderzyła plecami o ścianę. Z jej gardła wydobył się płytki oddech. Stałem tuż przed nią. Wystarczyło jedno przesunięcie łapy, by zamknąć ją w kącie. Jedna po drugiej — położyłem je po obu stronach jej głowy, przygwożdżając ją samą obecnością. Nie dotknąłem jej. Nie musiałem. Próbowała coś powiedzieć, ale nie dałem jej szansy. Patrzyłem prosto w jej oczy, nim z bólem zapytałem:
— Dlaczego? - Nasze pyski praktycznie się stykały. — Ostrzegałem, prosiłem, zabraniałem. - Mój głos dudnił w jej uszach i boleśnie wbijał się w głowę. — Gdy cię o coś proszę, tak gwałtownie, że słychać desperację, to mam ku temu powód. Nie jestem mordercą, nic nie zrobiłem. Liliana kłamała Ci w oczy, ale tak... jestem synem Alfy, a mój ojciec został zamordowany. Tyle że nie przeze mnie, a przez mojego starszego brata, który stał się nowym przywódcą. Bo kto chciałby mieszańca za betę? Mimo Alfich genów miałem być jego prawą łapą, a zamiast tego pozbawił mnie ojca i wygnał, a ta kurwa Liliana, która dawała dupy, komu popadnie, zawsze lubiła mieszać w moim życiu, bo jest mną zainteresowana i chce mieć mnie tylko dla siebie! A ja mam ciebie i nie chcę do cholery nikogo więcej. Dlaczego po prostu nie poczekałaś, aż się przed tobą otworzę, a zamiast tego poszłaś do niej, jak ostatnie, naiwne dziecko, narażając się na niebezpieczeństwo? - wyrzuciłem z siebie litanię bólu, nie pozwalając jej dojść choćby do słowa, a ona słuchała, z szeroko otwartymi oczyma. Wiedziała, że nigdy bym jej nie skrzywdził. Nawet jeśli się bała, czuła, że nie uderzyłbym jej, ani nawet nie nakrzyczał. Ale im więcej mówiłem, tym cichszy stawał się mój głos, aż na końcu całkiem się załamał. Nie przez przeszłość, a przez bolesny strach przed utratą tej nieśmiałej, ale dzielnej samicy, którą pokochałem, całym sobą. Nie wiedziałem, kiedy z oczu pociekły łzy, a ból pochłaniał mnie jak kamień, wrzucony w głęboką toń. Ukojenie znajdowało się przede mną, ale czy wadera zdoła znaleźć siłę i odwagę, by wykonać ruch?
< Itami? >
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 2930
Ilość zdobytych PD: 1465 PD + 290 PD + 30% ~ 440 PD
Łącznie: 4829 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz