Zanim otworzył oczy i nie walnął głową o wystający kołek wbity w drewnianą kolumnę podtrzymującą sklepienie wprzód na jego pysk spadła samotna kropla zimnej wody. Z niesmakiem pomasował stłuczone ciemię i poczuł, że to nie będzie jego szczęśliwy dzień.
Kolejna rzecz, jaka popsuła mu już i tak beznadziejny humor był krzyk łażącego po całym mieście domokrążcy, oferującego każdemu swoje pyszne wypieki.
~ Zaraz gardło mu zapcham tymi jego pierogami, jeśli się zaraz nie zamknie. Pomyślał ze zjadliwą pogardą. Mieszkał to tu, to tam, gdzie go ochota dopadnie — dzisiaj akurat wybrał jeden z pokoi w tutejszej gospodzie "Prymus" gdzie gospodarz, w ramach znajomości, wynajął mu go za pół ceny. Chociaż Calem nie nazwałby tego znajomością, lecz "współpracą w biznesie". On pomagał zabawiać mu rozkrzyczaną klientelę swymi skocznymi kawałkami i jeszcze zgarniał za to niezłą sumkę, a karczmarz zaś zaoferował mu piękny stały rabat na wszystkie usługi w jego przybytku.
"Nawet dziwkę chciał mi podsunąć pół ceny tańszą, niż zazwyczaj bierze, ale tym mnie nie zdołał przekupić, kapitalistyczna świnia".
Przed wyjściem zjadł małe śniadanie, które również doprowadziło go do jeszcze większego przygnębienia — mięso było zbyt suche i pozbawione smaku, a woda zbyt słodka według niego — niezdatna do picia. Uszczelnić dach po pierwsze primo. Po drugie secundo zacząć męczyć karczmarza, aby przeganiał tego cholernego domokrążcę, żeby po drodze potykał się o te swoje wypieki. Po trzecie tertio skopać dupę temu przeklętemu parzygnatowi, który zaserwował mu to świństwo na śniadanie dnia. Ze srogim przygnębieniem wymalowanym na pysku, żuł ospale ostatni kęs zasuszonego mięsa.. Czuł się okropnie z resztą jak zawsze, kiedy witał każdy dzień.
Za każdym razem denerwowało go co innego: ptaki zbyt głośno śpiewają ranem, dlatego większość dnia chodzi niewyspany. Innym razem bezczelna pokojówka wpadła bez zapowiedzi, aby zająć się jego pokojem, dlatego nie szczędząc wulgarnych frazesów, przepędził ją w cholerę.
~ Mimo tak młodego wieku zachowuję się, jak zrzędliwy stary grzyb.
Przekręcił nieco oczami na tę myśl, wykrzywił usta w adekwatny do sytuacji grymas — ponury, odpychający, sceptyczny. Jednakże niebawem miał wystąpić przed publiką, a obrazu udręki i rozpaczy wymalowany na jego gębie nie mogła zobaczyć pod żadnym pozorem — to był jeden z warunków postawionych przez gospodarza tego jakże uroczego przybytku. Jeśli nadal chciał tu pracować jako karczemny minstrel... Minstrel to raczej zbyt dużo powiedziane — nie miał głowy do układania własnych nutek, jedynie korzystał z cudzych, sprawdzonych utworów. Dziesięć minut do wyjścia. Jakby tutaj spożytkować ten czas? Calem trenował uśmiech. Szło mu źle. Wręcz paskudnie, gdy próbował strzelić niewinny wyszczerz. Lecz prawda była taka, że tutejszym ptakom prędzej łatwiej było zakwakać, niż jemu zdać się na miły uśmiech. Westchnął cicho. ~ Po prostu muszę zachować się naturalnie. To także popsuło mu, już i tak zrujnowany humor. Dostosowywanie się pod pragnienie i oczekiwania publiki, która jak każdego dnia w "Prymusie" zamiast posłuchać melodię prawdziwej pieśni, gromadzą się by wywalać jęzory na widok krążących między stołami służebnych wader. I słuchać sprośnych melodii.
Minął czas. Calem opuścił pokój, a tym samym, jakby odmieniony - na jego pysku zarysował się lekki, aczkolwiek w miarę znośny uśmiech. W drodze siłował się ze swoimi włosami, które niesfornie opadały mu na czoło i zasłaniały oczy - musiał je zakrywać burgundową chustą, zapinaną na srebrną, kształtną w wilczy łeb broszką.
Sala była odpowiednio duża, by pomieścić jak największą liczę klientów - obszerna, bogato zdobiona w zwierzęce trofea, plecionymi przez córki gospodarza wiązankami kwiatów, z gatunków których zachowywały swój zdrowy wygląd nawet przez miesiąc. Na środku sali tańcował ogień, w odgrodzonym kamiennym murkiem palenisku, gdzie można było spokojnie usiąść, ogrzać się i zjeść coś pożywnego. A gdyby tego było mało, jedną z popularnych atrakcji były służące - gospodarz specjalnie nakazał im nakładać na głowy różane wianki, aby przyciągać wzrok klienteli - bowiem panowała tu zasada sprzedaży osobistej. Im atrakcyjniejsza obsługa, tym więcej chętnych i zadowolonych klientów. Jedna z nich podeszła do Calem'a, gdy ten zajął swoje stałe miejsce w cieniu, zapytała, czy czegoś mu nie trzeba, dodając w wypowiedź zabarwioną w zawadiacki ton słodki, zachęcający uśmiech. Calem jednak rzucił jej ostre, bezwzględne spojrzenie, nakazując, aby odeszła w cholerę. Do klientów musiał się uśmiechać, mówić z uprzejmością i szacunkiem, ale nic nie było mowy, aby ta zasada obejmowała współpracowników. Osobiście u gospodarza zamówił róg wina - lubił dodawać sobie wigoru przed występem - aż tu nagle podeszła do niego pewna wadera, tanecznym wręcz krokiem zbliżyła się i przywitała go dobrze mu znanym miłym uśmiechem. Usilnie starał się przywitać nowo poznaną klientkę swoim uśmiechem, ale podejrzewał, iż to źle mogłoby się skończyć dla jego osobistego wizerunku, więc jedynie co zrobił, to wykrzywił nieco usta. Miał ochotę spytać zimnym tonem "Czego tu?" ale moment przypomniał sobie o zasadzie, postawionej mu przez gospodarza.
– Ymm. Przepraszam? Pan jest przyjacielem Karczmarza? – Zapytała grzecznie wadera, a ten zmierzył ją od góry do dołu swymi przenikliwymi oczami. Była drobną, ledwo sięgającą mu ramienia samicą o dziwnych, niespotykanych oczach koloru zmatowiałego błękitu, falującej i długiej sierści, a jej długi ogon był zakręcony ze staranną finezją. Bycie przyjacielem tego zboczonego gbura to za dużo powiedziane, pomyślał z przekąsem Calem. Zerknąwszy zza pleców wadery na Gospodarza, który posłał mu znaczące, ostre spojrzenie i wykonał zdawkowy gest, aby kontynuować rozmowę z nią.
~ Zajebiście - rzucił krótko w myślach basior i spojrzał znów na waderę, uśmiechnął się łagodnie, gdyż tylko taki uśmiech nie kojarzył się innym z kimś, kto na co dzień bywał jebn**tym mordercą.
– Owszem i nie jestem żaden Pan. Nazywam się Calem Krou. W czym mogę pomóc?
Gospodarz wręcz codziennie wbijał mu do głowę też jedną znaczącą zasadę " Zawsze przedstawiaj się klientom, jeśli trzeba, pełnym imieniem. " A na tekst "W czym mogę pomóc" chciał zamienić "Czego chcesz?" ale w porę ugryzł się w język.
– Tuna – Przedstawiła się krótko, po czym od razu postanowiła przejść do sedna sprawy. – Potrzebuję pomocy w dostaniu się do ratusza. Jestem tu nowa i nie orientuję się jak na razie w terenie. – Wyjaśniła jasno i po krótce. Basior polubił jej sposób załatwiania spraw - krótko, na temat, bez zbędnego owijania w bawełnę. A żeby to się nie zmieniło, zamierzał ją uświadomić, jeśli miał jej w jakikolwiek sposób pomóc.
– Żadnych pytań. Odprowadzam Cię do samego wejścia. Nie czekam na Ciebie, sama trafisz tu z powrotem. – Wadera nawet nie drgnęła, gdy wilk pochylił się nad nią. Basior, nie wiedząc nawet kiedy, spostrzegł płomień w oczach Tuny. Znał te płomienie - wyrażały pewność siebie, pewien rodzaj nieustraszoności, wiary we własne siły.
– A więc prowadź. – Pewność siebie popłynęła także w jej tonie. Tanecznie, z gracją zaczęła towarzyszyć Calem'owi. Nie dostrzegł, jak się komuś przyglądała, wcale nie chciał wiedzieć, pragnął jedynie wyjść stąd i mieć to już za sobą.
Kolejna rzecz, jaka popsuła mu już i tak beznadziejny humor był krzyk łażącego po całym mieście domokrążcy, oferującego każdemu swoje pyszne wypieki.
~ Zaraz gardło mu zapcham tymi jego pierogami, jeśli się zaraz nie zamknie. Pomyślał ze zjadliwą pogardą. Mieszkał to tu, to tam, gdzie go ochota dopadnie — dzisiaj akurat wybrał jeden z pokoi w tutejszej gospodzie "Prymus" gdzie gospodarz, w ramach znajomości, wynajął mu go za pół ceny. Chociaż Calem nie nazwałby tego znajomością, lecz "współpracą w biznesie". On pomagał zabawiać mu rozkrzyczaną klientelę swymi skocznymi kawałkami i jeszcze zgarniał za to niezłą sumkę, a karczmarz zaś zaoferował mu piękny stały rabat na wszystkie usługi w jego przybytku.
"Nawet dziwkę chciał mi podsunąć pół ceny tańszą, niż zazwyczaj bierze, ale tym mnie nie zdołał przekupić, kapitalistyczna świnia".
Przed wyjściem zjadł małe śniadanie, które również doprowadziło go do jeszcze większego przygnębienia — mięso było zbyt suche i pozbawione smaku, a woda zbyt słodka według niego — niezdatna do picia. Uszczelnić dach po pierwsze primo. Po drugie secundo zacząć męczyć karczmarza, aby przeganiał tego cholernego domokrążcę, żeby po drodze potykał się o te swoje wypieki. Po trzecie tertio skopać dupę temu przeklętemu parzygnatowi, który zaserwował mu to świństwo na śniadanie dnia. Ze srogim przygnębieniem wymalowanym na pysku, żuł ospale ostatni kęs zasuszonego mięsa.. Czuł się okropnie z resztą jak zawsze, kiedy witał każdy dzień.
Za każdym razem denerwowało go co innego: ptaki zbyt głośno śpiewają ranem, dlatego większość dnia chodzi niewyspany. Innym razem bezczelna pokojówka wpadła bez zapowiedzi, aby zająć się jego pokojem, dlatego nie szczędząc wulgarnych frazesów, przepędził ją w cholerę.
~ Mimo tak młodego wieku zachowuję się, jak zrzędliwy stary grzyb.
Przekręcił nieco oczami na tę myśl, wykrzywił usta w adekwatny do sytuacji grymas — ponury, odpychający, sceptyczny. Jednakże niebawem miał wystąpić przed publiką, a obrazu udręki i rozpaczy wymalowany na jego gębie nie mogła zobaczyć pod żadnym pozorem — to był jeden z warunków postawionych przez gospodarza tego jakże uroczego przybytku. Jeśli nadal chciał tu pracować jako karczemny minstrel... Minstrel to raczej zbyt dużo powiedziane — nie miał głowy do układania własnych nutek, jedynie korzystał z cudzych, sprawdzonych utworów. Dziesięć minut do wyjścia. Jakby tutaj spożytkować ten czas? Calem trenował uśmiech. Szło mu źle. Wręcz paskudnie, gdy próbował strzelić niewinny wyszczerz. Lecz prawda była taka, że tutejszym ptakom prędzej łatwiej było zakwakać, niż jemu zdać się na miły uśmiech. Westchnął cicho. ~ Po prostu muszę zachować się naturalnie. To także popsuło mu, już i tak zrujnowany humor. Dostosowywanie się pod pragnienie i oczekiwania publiki, która jak każdego dnia w "Prymusie" zamiast posłuchać melodię prawdziwej pieśni, gromadzą się by wywalać jęzory na widok krążących między stołami służebnych wader. I słuchać sprośnych melodii.
Minął czas. Calem opuścił pokój, a tym samym, jakby odmieniony - na jego pysku zarysował się lekki, aczkolwiek w miarę znośny uśmiech. W drodze siłował się ze swoimi włosami, które niesfornie opadały mu na czoło i zasłaniały oczy - musiał je zakrywać burgundową chustą, zapinaną na srebrną, kształtną w wilczy łeb broszką.
Sala była odpowiednio duża, by pomieścić jak największą liczę klientów - obszerna, bogato zdobiona w zwierzęce trofea, plecionymi przez córki gospodarza wiązankami kwiatów, z gatunków których zachowywały swój zdrowy wygląd nawet przez miesiąc. Na środku sali tańcował ogień, w odgrodzonym kamiennym murkiem palenisku, gdzie można było spokojnie usiąść, ogrzać się i zjeść coś pożywnego. A gdyby tego było mało, jedną z popularnych atrakcji były służące - gospodarz specjalnie nakazał im nakładać na głowy różane wianki, aby przyciągać wzrok klienteli - bowiem panowała tu zasada sprzedaży osobistej. Im atrakcyjniejsza obsługa, tym więcej chętnych i zadowolonych klientów. Jedna z nich podeszła do Calem'a, gdy ten zajął swoje stałe miejsce w cieniu, zapytała, czy czegoś mu nie trzeba, dodając w wypowiedź zabarwioną w zawadiacki ton słodki, zachęcający uśmiech. Calem jednak rzucił jej ostre, bezwzględne spojrzenie, nakazując, aby odeszła w cholerę. Do klientów musiał się uśmiechać, mówić z uprzejmością i szacunkiem, ale nic nie było mowy, aby ta zasada obejmowała współpracowników. Osobiście u gospodarza zamówił róg wina - lubił dodawać sobie wigoru przed występem - aż tu nagle podeszła do niego pewna wadera, tanecznym wręcz krokiem zbliżyła się i przywitała go dobrze mu znanym miłym uśmiechem. Usilnie starał się przywitać nowo poznaną klientkę swoim uśmiechem, ale podejrzewał, iż to źle mogłoby się skończyć dla jego osobistego wizerunku, więc jedynie co zrobił, to wykrzywił nieco usta. Miał ochotę spytać zimnym tonem "Czego tu?" ale moment przypomniał sobie o zasadzie, postawionej mu przez gospodarza.
– Ymm. Przepraszam? Pan jest przyjacielem Karczmarza? – Zapytała grzecznie wadera, a ten zmierzył ją od góry do dołu swymi przenikliwymi oczami. Była drobną, ledwo sięgającą mu ramienia samicą o dziwnych, niespotykanych oczach koloru zmatowiałego błękitu, falującej i długiej sierści, a jej długi ogon był zakręcony ze staranną finezją. Bycie przyjacielem tego zboczonego gbura to za dużo powiedziane, pomyślał z przekąsem Calem. Zerknąwszy zza pleców wadery na Gospodarza, który posłał mu znaczące, ostre spojrzenie i wykonał zdawkowy gest, aby kontynuować rozmowę z nią.
~ Zajebiście - rzucił krótko w myślach basior i spojrzał znów na waderę, uśmiechnął się łagodnie, gdyż tylko taki uśmiech nie kojarzył się innym z kimś, kto na co dzień bywał jebn**tym mordercą.
– Owszem i nie jestem żaden Pan. Nazywam się Calem Krou. W czym mogę pomóc?
Gospodarz wręcz codziennie wbijał mu do głowę też jedną znaczącą zasadę " Zawsze przedstawiaj się klientom, jeśli trzeba, pełnym imieniem. " A na tekst "W czym mogę pomóc" chciał zamienić "Czego chcesz?" ale w porę ugryzł się w język.
– Tuna – Przedstawiła się krótko, po czym od razu postanowiła przejść do sedna sprawy. – Potrzebuję pomocy w dostaniu się do ratusza. Jestem tu nowa i nie orientuję się jak na razie w terenie. – Wyjaśniła jasno i po krótce. Basior polubił jej sposób załatwiania spraw - krótko, na temat, bez zbędnego owijania w bawełnę. A żeby to się nie zmieniło, zamierzał ją uświadomić, jeśli miał jej w jakikolwiek sposób pomóc.
– Żadnych pytań. Odprowadzam Cię do samego wejścia. Nie czekam na Ciebie, sama trafisz tu z powrotem. – Wadera nawet nie drgnęła, gdy wilk pochylił się nad nią. Basior, nie wiedząc nawet kiedy, spostrzegł płomień w oczach Tuny. Znał te płomienie - wyrażały pewność siebie, pewien rodzaj nieustraszoności, wiary we własne siły.
– A więc prowadź. – Pewność siebie popłynęła także w jej tonie. Tanecznie, z gracją zaczęła towarzyszyć Calem'owi. Nie dostrzegł, jak się komuś przyglądała, wcale nie chciał wiedzieć, pragnął jedynie wyjść stąd i mieć to już za sobą.
*
Szli przez miasto. Calem zdawkowo ograniczał się do lakonicznych odpowiedzi na pytania, typowe dla obcokrajowców. Południowo zachodnia granica miasta było rozciągające się od północy źródło, które przecinał długi most z dębowych desek, a dalej, za terenem niewielkiej łysej dolinki, intensywnie zielenił się las. Nie trzeba było też starać o nazbyt staranne wytężanie wzroku, aby dostrzec wyrastający ponad wierzchołki drzew wielki skalisty kieł, samotny grot Góry Dailoran, którego szczyt został czule zasnuty orograficzną mgiełką. Calem odpowiedział, że takie mgiełki powstają dzięki różnicom temperatur wznoszącego się powietrza bądź też jego ciśnienia, przez co skondensowana para wodna przybiera postać białej chmurki, która ociera się o szczyt poszarpanego zęba góry. Tuna chyba była pod wrażeniem wiedzy Calem'a, bo obdarzyła go spojrzeniem pełnym zachwytu, ale ten nie zwrócił na to żadnej uwagi. Droga ciągnęła się dalej, lecz tym razem w całkowitej ciszy - no prawie całkowitej, gdyż jego nowo poznana towarzyszka wsłuchiwała się w śpiew słowików, skrytych za gęstą zasłoną liści, szepczące cicho tajemnicze słowa, podsycane przez wiatr. Basior równie, jak wadera, wolał śpiew ptaków, od rwącego szwy gospody jazgot zebranej klienteli w "Prymusie".*
Zgodnie z obietnicą, basior odstawił Tunę pod same drzwi ratusza, będącego jednocześnie pałacem, rezydencją naszego "Jaśnie Oświeconego Alfy Dailoran", którego zadziwiająco wielki cień opadał na dachy budynków Centrum, a okiennice wyglądające z wysokich wież, miały czujne baczenie na jego ulice. Odwróciwszy się bez zbędnego namysłu w przeciwną stronę, Calem już miał zniknąć w tłumie rozbieganych wilków, lecz dosięgnął go głos Tuny.– Jak mam Ci się odwdzięczyć? – Spytała. Calem parsknął tylko zdawkowym śmiechem, pamiętając nadal o uprzejmości. Odwróciwszy się, zerknął na waderę przez ramię i obdarzył w miarę znośnym spojrzeniem.
– Powiedzmy, że towarzystwo pięknej damy w zupełności mi wystarczyło. – Powiedział, poprawił łapą swoją czuprynę, sam nie wiedząc, po co to robił, skoro jego włosy były uwięzione pod czerwoną chustą. Ostro rugając się w myślach, zniknął w tłumie.
Mógł iść szybko, ale szedł powoli, napawając się po drodze ciszą lasu - ewentualnie dostanie reprymendę od Gospodarza "Prymusa" za odwlekanie koncertu, który miał wydać dla klienteli, ale szczerze powiedziawszy, zwisało mu to grubym kalafiorem - jego aurą i naturalnym spokojem. Liście, gałęzie, delikatna ściółka, ulegały pod jego łapami, wydając jedynie suche, puste trzaski. A do tych trzasków nagle przyłączyły się inne dźwięki lasu - głośny, przeszywający jeleni ryk, nawołujący samicę, odbijający się echem stukot dzięcioła w korę topoli. Calem poczuł spokój, nagle się zrelaksował, gdy się wsłuchiwał w melodię natury. I wszystko skończyłoby się dobrze. Doszedłby do miasta spokojny, uprzednio ignorując tętniące życiem miasto, kierowany jednym jedynym celem - wydać najlepszy koncert - ale to wszystko przepadło. Bezpowrotnie, nieodwołalnie. Ku jego oczom nagle pojawiła się dwójka basiorów, wielce czymś rozbawionych, bowiem ich śmiech niósł się głośno po lesie, mącąc to, czym Calem zachwycał się przed chwilą. Minął ich bez słowa. Lecz jeden z nich nie mógł odpuścić sobie momentu na zaczepkę, zatrzymał się i zaczepił Calem'a tymi słowami.
– Hej, Czarny! - Calem zatrzymał się, nie odwrócił się, aby obdarzyć zuchwalca swym wzrokiem. - Widziałem cię z nią. Ile wzięła?
Czarny wilk nastroszył sierść, gniewnie poruszył uszami i odwrócił się w kierunku obcego basiora. Jego wzrok był spokojny, aczkolwiek gdzieś głęboko w nich ukryta zapalczywość, iskrzyła się niebezpiecznym blaskiem.
– Słucham? - odparł krótko Calem.
– Głuchy jesteś, czy może niespełna rozumu? Pytam, ile zapłaciłeś tej Niuni za numerek?
Calem nie spuszczał wzroku z basiora, na jego pysku malował się zadziorny uśmiech - był młody, nawet bardzo młody, lecz jechało od niego cwaniactwem, jak fermentacją z gorzelni. Jego towarzysz trzymał się niedaleko z tyłu, chichocząc i złośliwie się uśmiechając, dopingował basiorowi głupkowatymi tekstami.
– Aleś mu powiedział, Dex!
Calem jednak spoglądał na niego ze spokojem, niepokojącym, typowym dla łowcy, wyczekującego ofiarę. Postąpił kilka kroków, spiorunował jadowicie tego drugiego.
– I to cię tak śmieszy, śmieciu?
Jego reakcja była natychmiastowa i satysfakcjonująca, bowiem to teraz Calem wykrzywił usta w uśmiech - przerażający, odpychający uśmiech. Następnie skierował wzrok na tego pierwszego, który oskarżył Calem'a o związki niemoralne z Tuną i bez słowa wyrżnął czołem w jego nos. Satysfakcja była jeszcze większa, jakiej nie odczuł wcześniej. Kość czołowa Calem'a rozgruchotała miękką chrząstkę basiora, jak skorupkę orzecha, a ten wydarł z gardła przeszywający krzyk niepomiernego bólu. Basior zachwiał się niezdarnie, a ten poprawił kolejnym ciosem, tym razem upewniając się, że jego nos nigdy nie uzyska naturalnego kształtu - i będzie go doskwierać do końca jego zasranego życia. Wilk, imieniem Dex, zwalił się na ziemię, obok swego bezimiennego towarzysza, który nie drgnął z miejsca. Z przestrachem w oczach przyglądał się całej sytuacji, rozdziawiając lekko pysk i nagle, jakby pojął o co chodzi, cofnął się, układając uszy po sobie w desperackim akcie uległości. Calem chwycił leżącego wilka za pysk - z jego nosa obfitym strumieniem leciała gęsta, ciepła jucha.
– A teraz spójrz mi w oczy i słuchaj uważnie, palancie! - wydał z siebie jednym zimnym tchem Calem. - Wyzywanie od sprzedajnych dziwek wadery, której wcześniej się nie zapoznało uchodzi za szczeniacką impertynencję, typową dla niedorozwiniętych emocjonalnie przygłupów albo męskich szowinistów z kompleksami małego przyrodzenia. Dlatego też puszczę płazem to, co przed chwilą powiedziałeś i nie zaszlachtuję cię, jak świni. Ty tam! - Zwrócił się do drugiego basiora. - Sprzątnij stąd ten żałosny kawał mięsa i nie pokazujcie mi się na oczy. A jeśli zignorujecie zakaz, zabiję, jak matkę kocham. Mam do tego prawo - jesteście na terenie Watahy, której to jestem członkiem. Wasze ponowne wtargnięcie na tereny Dailoran, Wataha uzna to za atak!
– Zaraz, Dex, to nie on. Ta wadera, co była z nim, nie wyglądała na Sherry.
– Ty Debilu! - warknął Dex na towarzysza - Dopiero teraz mi to mówisz?! Mam nos rozwalony na mielonkę przez ciebie! Yghhh, matka miała rację, żebym nie spotykał się z takim przygłupem!
– Ej, nie jestem przygłupem!
– SKOŃCZYLIŚCIE?! - ryknął Calem, iście przerażający miał ton, gdy podnosił głos. Przywodził on na myśl bestię, przyczajoną w mroku, czekając na najmniejszy błąd krwawiącej ofiary. - Zabierajcie dupy w troki i zjeżdżajcie stąd! Nie, nie tędy. Idźcie dłuższą drogą, nie chcę sobie psuć wami widoku. I powiedz swojemu kumplowi, aby stękał jak najciszej. Zakłóca mi leśną melodię.
I tak nieznany z imienia basior, chwycił Dexa, krwawiącego jak wieprz prowadzony ubój i ślamazarnymi, niezdarnymi krokami zabrali się we wskazaną przez Calem'a drogę przez wysoki gąszcz paproci. Czarny wilk musiał przyznać, rozładował swe napięcie, gromadzone z rana, lecz nadal pewna dawka gniewu tkwiła w nim, uciskając okolicę serca, jak konopny sznur, zarzucony na gałęzi.
~ Idioci. Rzucił w myślach, ruszył przed siebie, tym razem w idealnej ciszy.
*
– Noo, jesteś wreszcie! - oznajmił Gospodarz, kiedy tylko Calem przekroczył próg "Prymusa". - Już myślałem, że całkowicie zapomniałeś o nas! Klienci czekają na twój koncert! - W jego tonie basior wyczuł lekkie napięcie, ale wyczuł, iż nie chowa urazy z jego przeciągającego się powrotu do Varony. - I jak? Zaprowadziłeś ją, gdzie trzeba? - na odpowiedź, Calem kiwnął ponuro głową. Było późne południe, ale to nie przeszkadzało nikomu, aby przyjść, ogrzać się przy palenisku, zamówić coś dobrego do jedzenia i posłuchać muzyki. Obowiązki mogą poczekać. Bywali też tacy, co wracając z nocnej pracy, znużeni pragnęli jedynie wynająć pokój i zapaść się w głęboki sen. Służebne wadery miały co robić - plątały się między stołami, roznosząc wonne trunki i odbierając coraz to nowsze zamówienia, od czasu też do czasu, niektóre dawały się raz czy dwa klepnąć w tyłek. A Calem już zajął wyznaczone miejsce, na wysokim drewnianym podniesieniu, robiącym za niewielką scenę, gdzie muzykanci zazwyczaj bawili klientów swoją muzyką. W przypadku Calem'a było tak samo, czekał jedynie na znak Gospodarza - a wydał go w momencie, gdy wszyscy klienci zostali obsłużeni, wtem Calem użył iluzji i przed oczami wszystkich pojawiły się instrumenty. Niewielkie skrzypce lewitowały żywo, jakby trzymał je niewidzialny twór, a obok zmaterializowała się gitara z jasnego drewna, która jakby obdarzona własnym rozumem, sama zaczęła się nastrajać, a kołki na jej gryfie same się obracać.
– No ile mamy czekać? - zawołał jeden z zniecierpliwionych klientów.
Calem nie robił sobie nic ze złośliwych komentarzy, czekał, aż wszystkie instrumenty będą zdatne do gry. Potem wysilił swój umysł, napiął wszystkie mięśnie i skupił się na lewitujących instrumentach, które jak na rozkaz zaczęły grać melodię. Melodię skoczną, podrywającą do tańca, szybką, a czasami zwalniała swój rytm.
– No, no. Panie Krou. Nie wiedziałam, że jesteś tak uzdolniony. – Calem odesłał instrumenty z powrotem i zerknął na waderę, którą spotkał tego ranka. ~ To znowu ty? Pomyślał z przekąsem, ale zgodnie z zasadami, nie mógł tak powiedzieć. Zamiast tego, starał się ile sił w mięśniach mimicznych, aby posłać waderze miły uśmiech.
– To jedyne miłe słowa, jakie dziś usłyszałem. - Odpowiedział niezbyt ocieplonym tonem. Przynajmniej się starał. I to tyle, co chciał jej powiedzieć, bowiem zszedł ze sceny, minął ją bez dalszych słów i zajął miejsce przy stole, zaczepiając służebną waderę, aby przyniosła mi coś mocnego.
– Napijesz się ze mną? - spytała Tuna. Jej usta rozweselał miły uśmiech, zajęła miejsce na przeciw niego. ~ Dzięki, ale nie. Zejdź mi z oczu. Trzymał jednak język na wodzy.
– Jeśli chcesz. - odparł cicho. Otrzymał naczynie, wypełnione po brzegi miodem, bogatym w wonne zioła. Tuna zamówiła to samo, prócz tego coś do zjedzenia.
– Długo tu jesteś? - zapytała z wyraźnym zainteresowaniem. ~ Nie twój interes. Pomyślał.
– Czemu cię to tak ciekawi? - odpowiedział pytaniem Calem. Wiedział, że tak nie wypada, ale nic nie przyszło mu do głowy, a też nie chciał zbytnio ufać waderze. Nikomu tutaj nie ufał.
– Tak pytam. Z czystej ciekawości. - Tuna ześlizgnęła nieco oczy na blat stołu, jakby się zastanawiała, co powiedzieć dalej. - Inne wilki muszą zazdrościć ci talentu do muzyki.
– Słyszałaś, aby ktoś klaskał? Wiwatował? Nie. - Pokręcił głową Calem. - To banda ograniczonych umysłowo zwierząt, które przychodzą tu w nadziei posłuchania czegoś sprośnego, albo namówienia kelnerki na igraszki w zapleczu, przy okazji zażerając i upijając się do rozpuku. Ale Gospodarz słono mi płaci za każdy występ dla tej bandy zaściankowych idiotów.
Wadera słuchała go uważnie, nie spuszczała wzroku, jakby miała nadzieję, że usłyszy od Calem'a coś chwytliwego, ale też wydawało się, jakby widziała, że basiorowi jest obojętny swój obecny stan. Z każdym wypitym łykiem mocnego miodu, język basiora stawał się coraz to bardziej odważny, chwacki, przepełniony energią, ale musiałby wiele wypić, aby się upić nie na żarty.
– A ty? Czego szukałaś w Dailoran?
– A więc tak się nazywała ta Wataha? Ładne nazewnictwo, muszę przyznać. Chciałam dołączyć wraz z bratem. Po prostu szukamy dla siebie miejsca - odparła wadera, choć jej ton nie bardzo przekonywał Calem'a. Uważnie przyglądał się waderze, w przerwach popijał alkoholem. W końcu odstawił puste naczynie, powstrzymał się od beknięcia, zakrywając sobie łapą usta.
– I zamierzasz zatrzymać się ze swoim bratem na stałe?
– Nic nie jest pewne.
– Owszem - odparł Calem. - W dzisiejszych czasach możemy spodziewać się jedynie śmierci i podatków. Czym będziesz się zajmować?
– Na razie muszę się uczyć tutejszych zwyczajów. Wstąpiłam do biblioteki, aby pożyczyć kilka zwojów, zawierających opisy na ten temat. Chciałam nauczać tutejsze szczeniaki polowania, ale jak widać, Wataha jeszcze nie ma dorastającego pokolenia.
– Ta Wataha dopiero podnosi się z kolan po ostatnich wydarzeniach - oznajmił Calem. Ziewnął po chwili, bowiem nadmiar miodu pitnego sprawił, że basior stał się nieco senny.
I przytępiony, bowiem nie słyszał i nie widział, jak zbliża się do niego Gospodarz, przyjacielsko klepnął go w plecy - i to całkiem nielekko, bowiem poczuł, jak płuca odbijają się mu od żeber - i zaśmiał się wesoło, nie omieszkując przy tym opluć stołu, przy którym Calem siedział wraz z Tuną.
– Ha! To było coś. Goście są zachwyceni twoją muzyką.
– Coś podobnego - burknął niewzruszony Calem. Gospodarz to spostrzegł i klepnął go znów. Calem zacisnął zęby z gniewu, ale nie okazywał tego ~ Jeszcze raz mnie klepniesz, bucu, a poobgryzam ci te łapy.
– Coś masz z tą gębą nie tak, Calem. Ciesz się. Widzę, że już świętujesz. - stwierdził, wskazując podbródkiem opróżnione naczynie. - Ale nie rozsiaduj się jeszcze, kolego! Za moment kolejny występ. Przygotuj się.
Z niewidzialną nienawiścią, Calem odprowadził Gospodarza, aż do samego szynku, po czym nerwowym gestem przyzwał służebnicę, aby napełniła mu naczynie wonnym miodem.
– Co zagrasz następnym razem? - zapytała z zainteresowaniem Tuna.
Calem nabrał łyk miodu. Alkohol pozwalał się mu uspokoić, rozluźnić i wywiązywał się z tego nieźle - ale o zasadach musiał pamiętać.
– Zostań, to się przekonasz! - Odparł płynnie, a moc alkoholu sprawiała, iż ciepło w tonie wychodziło mu równie łatwo, co kotu wspinaczka po drzewie. I mimowolnie uśmiechnął się... i to w ten paskudny sposób. W sposób, który przez większość czasu unikał, aby nie siać paniki wśród klientów.
< Tuna? >
Nie przejmuj się. Cóż taki łagodny osobnik, jak Calem, może zrobić Tunie?
PODSUMOWANIEIlość słów: 3080
Ilość zdobytych PD: 1540 + 300PD ( bonus za każde 100 słów) + 150% ( 2310 PD bonus na start)
Łącznie: 4150 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz