Wiosna. Czas odrodzenia się flory do życia i przebudzenie zwierząt z zimowego snu. Okres raptem kilku miesięcy, gdzie wszystko, co martwe i bezbarwne, z dnia na dzień przybiera kolorów. Szum poruszanych przez wiatr liści i chyboczące się gałęzie drzew, na których dostrzec było można okoliczne ptactwo, przyjemnie cieszyło oczy. Przymknąłem oczy, chłonąc te doznania. Głęboki wdech pozwolił ukoić splątane myśli. Do nozdrzy zaś wdarł się zapach sosny i żywicy, powoli wypływającej z wnętrza drzewa. W oddali stuk dzięcioła o korę był niczym melodia dla mych uszu. Miła odmiana, zwłaszcza że piękno natury od dłuższego czasu nie do końca na mnie działało. Wszystko budziło się, lecz ja umierałem w środku. Czułem się pusty. Szarawy i empatyczny przemierzałem kolejne terytoria w poszukiwaniu nowego domu. Dom... słowo tak dźwięczne i kojące, a jednocześnie tak bardzo bolesne. Bo prawda była taka, że takowego nie posiadałem. Od roku. Niedługo minie rocznica, kiedy opuściłem rodzinną watahę. Aż dziw, że poradziłem sobie bez stada. Jako młodociany wilczek nie miałem niezbędnego doświadczenia. Polegałem głównie na swoich zdolnościach. Mocach, które niejako ułatwiały życie, lecz czyniły mnie słabym. Zawędrowałem nawet do stolicy, lecz nie czułem się tam akceptowany. Na samą myśl zimnych i szyderczych spojrzeń mieszkańców, powróciły nieprzyjemne dreszcze. O tym jednak nie chciałem teraz myśleć.
– Ja przepraszam... nie chciałam... to znaczy się... proszę, nie miej mi tego za złe... - miała słodki głosik, to trzeba było przyznać. Wyglądała niczym wystraszone szczenię, przyłapane na złym uczynku. Nie dalekie to było od prawdy.
– Hej, hej, hej, spokojnie, moja droga, uspokój się. Wszystko w porządku? - zbliżyłem się na tyle, jak dalece mogłem. Delikatnie, by nie wystraszyć jej jeszcze bardziej, położyłem się z delikatnym uśmiechem. Ught, dopiero, co się wykąpałem, a teraz szuram futrem o ziemię. Brawo, Atrehu.
– Tak, dziękuję bardzo, panie...
– Mów mi Atrehu! - posłałem w jej stronę kolejny uśmiech, co zdawało się działać. Uspokoiła się nieco. – A tobie jak ci na imię, słońce?
– I-Itami
– Nie bój się. Nic Ci nie zrobię, Itami. Ładne imię.
– Twoje też
– Dziękuję. - była nie tylko bardzo ładna, ale też słodka. Wyraźnie nie miała do czynienia z samcami. Do tego, teraz gdy była tak blisko, poczuć mogłem ją całą. Kręciło mi się w głowie. Musiałem szybko znaleźć jakieś rozwiązanie. Jej zapach był niczym narkotyk. Nie byłem takim prymitywem, za jakiego wielu mnie uważało. – A teraz muszę iść się osuszyć, odejdę trochę. Nie chcesz, chyba żebym zrobił ci prysznic? - otrzepanie się z wody wystarczyło, by ostudzić moje ciało i opanować emocje. Teraz należałoby coś zjeść. A kto wie, może nowa znajoma zechce mi towarzyszyć? – No, gotowe. Teraz czas znaleźć coś do jedzenia. Podróże potrafią przyprawić o głód.
– Futro masz zmierzwione. - bardziej stwierdziła, niż zapytała. Zachichotałem cicho, spoglądając zdeczka na stan futra.
– Ah, rzeczywiście, nie przejmuj się tym, z czasem ułoży się samo.
– Jeśli chcesz, mogę ci je uczesać. - uśmiech zamarł mi na pysku. Takiej propozycji się nie spodziewałem. Niejako jednak temperatura wzrosła. Zmrużyłem oczy. W sumie, czemu by nie skorzystać.
– Jeśli chcesz, nie będę miał nic przeciwko.- usiadłem, dając jej pełną swobodę i możliwości. Itami zabrała się od razu dzieła. Wyciągnąwszy grzebień z torby, powolnymi, ale zmysłowymi ruchami rozczesywała partię futra. Nieszczególnie dbałem o wygląd, ale kołtunów nie posiadałem. Chwała mi za to. Po krótkiej chwili zrobiło mi się przyjemnie. Zbyt przyjemnie. Dotyk jej łap i kojące ruchy nie polepszały sytuacji. Musiałem przerwać milczenie i nieco zmienić myśli. – Od jakiego czasu jesteś w tej watasze?
– Ja się tutaj urodziłam.
– Lubisz to robić? - moje pytanie było dwuznaczne, ale ojciec mi świadkiem, nie zrobiłem tego celowo. No, prawie. Ton głosu zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Stał się słodszy, bardziej romantyczny. Lubiłem flirt, to w końcu nic złego. A jeszcze bardziej podobały mi się reakcje na takie jawne zaczepki. Tak, jak teraz. Nasze oczy się spotkały. Dostrzegłem ten błysk, zaciekawienie. Poczułem, jak delikatnie drży, próbując się opanować. Pierwsza spuściła wzrok, ale to wystarczyło. Zarumieniła się słodko.
– Czy lubię to... nie no, chciałam pomóc, a że przy sobie noszę grzebień... - głodnemu mięsko na myśli. Wyraźnie w pierwszej chwili myślała o czymś znacząco innym. Przymknąłem oczy.
– Rozumiem. - zamruczałem, spoglądając na jej profil. Miała z pewnością bardzo ponętną, lecz drobną figurę, a jej smukłe ciało porastało lśniące czarno-białe futro. Mieniło się w promieniu słońca. Musiała o nie dbać, co było wyraźnie widać. Jej atutom dodawały połyskujące, niebieskie oczy i jakiś dziwny znak na łapie. Itami skończyła czesać ostatnie fragmenty, po czym schowała grzebień. Nie chciałem się jeszcze rozstawać, to było zdecydowanie za wcześnie. Potrzebowałem jej towarzystwa niczym powietrza.
– Dziękuję. Czy w ramach wdzięczności, urocza dama da się zaprosić na śniadanie?
– Noo.. Nie wiem, czy mogę...
– A któż miałby zabronić mi postawić Ci zająca albo...
– Nie obraź się, ale źle by się stało, gdyby ktoś z mojej rodziny zobaczył mnie przy tobie. - ze zdziwienia przekrzywiłem w bok łeb. Tego się nie spodziewałem. Była przecież pełnoletnia albo za chwilę będzie. Sama może o sobie decydować.
– Dlaczego?
– Jakby to powiedzieć... ehmmm, ktoś może opacznie to zrozumieć. Jestem już zaręczona z jednym... - poczułem nieprzyjemne kłucie. Eh, czemu wszystkie samice, które mi się podobają, muszą już kogoś mieć? Hmmm... w sumie tu można by było jeszcze coś zdziałać. Wszakże nie proponuję jej ślubu i gromadki dzieci. Tylko wspólne jedzonko. Z niewielkimi dodatkami...
– Rozumiem. Dlatego nic nie stanie nam na przeszkodzie, gdzie w spokoju zjemy. - uśmiechnąłem się zachęcająco. Policzyłem do dziesięciu, czując, jak jej upór słabnie.
– No dobrze... - zamachałem ogonem, wąchając powietrze. Czas na polowanko. Nastroszyłem uszy, nasłuchując odgłosów. Zające znajdowały się niedaleko. Idealnie. Upolowanie ich było proste. Jednym kłapnięciem złapałem w zęby kępy futra. Drugiemu podciąłem łapy w locie. Uderzył z impetem w drzewo. Tyle wystarczyło, by nie mógł się przez chwilę ruszać i bym mógł go zabić. Z gotowym obiadem podreptałem w stronę Itami. Położywszy jej najdorodniejszego z nich, wgryzłem się w soczyste mięsko. Chwila ciszy się jednak przedłużała. Była zbyt nieprzyjemna. Coś nie dawało mi spokoju. Pewną kwestię należało wyjaśnić.
– Kochasz go?
– Nie rozumiesz...
– A nie potrafisz się sprzeciwić, bo? - że ja nie rozumiem? Może jestem niewiele starszy od niej, inaczej wychowany, ale wyjść za mąż, bo ojciec tak chce? Te czasy już minęły. Wadery mają prawo wybierać sobie partnerów. – To nie jest twój obowiązek. Żyjemy w czasach, gdzie samice same mogą o sobie decydować. Wybierać partnerów i spełniać marzenia. To... wybacz, nie pojmuje tego. Nie powinien Cię zmuszać, a ty musisz przeciwstawiać się temu, co tobie nie jest miłe.
– Myślisz, że nie próbowałam? Znaczy... chciałam zaprotestować, ale nie chciałam wywoływać żadnej kłótni. Tak bardzo źle to znoszę.
– Moim zdaniem, o ile jesteś w stanie je wysłuchać, powinnaś się postawić. - zbliżyłem się powoli, kładąc się tuż obok niej. Łagodnym głosem, powoli szeptałem kolejne słowa. – To wygląda trochę tak, jakby twój tato cię sprzedał. Wybacz, za określenie, ale tak to wygląda. Chce cię oddać, niczym rzecz, czy zabawkę komuś, kogo nie darzysz uczuciem. Kompletnie nie licząc się z Twoim zdaniem i pragnieniem. Nawet jeśli miłość miałaby przyjść póź....
– Skończmy z tym. Ty, Atrehu pewnie masz swoje zmartwienia. Jeśli chcesz, mogę oprowadzić cię po mieście, znaleźć dla ciebie jakiś przytulny pokoik. Chciałbyś?
– Tak Atrehu?
– Ja... przepraszam... zachowałem się niestosownie. To twoje życie, nie powinienem się wtrącać... - przeprosiny chyba wiele dla niej znaczyły, bo na jej pyszczek wpłynął minimalny uśmiech. Odetchnęła jakby z ulgą.
– W porządku, nic się takiego nie stało. Przeprosiny przyjęte. Nie wracajmy do tego.
– Mhm... - uśmiechnąłem się do niej uwodzicielsko, a jednocześnie bardzo przyjaźnie. Odwzajemniła to i już pewniej przyśpieszyła kroku. Czyżby chciała się mnie szybko pozbyć? O nie, nie ma tak łatwo. Najpierw pokaże mi wszystko, a potem cóż... zobaczymy.
Przemierzaliśmy kolejne kilometry. Jak się okazało, zboczyłem jednak z drogi, a raczej źle mnie pokierowano. Po wkroczeniu do lasu miałem zmierzać na północny wschód, a nie dalej na zachód, przed siebie. Wylądowałem zatem w Smoczym Zaciszu, który był pilnie strzeżony i żaden obcy nie mógł wkroczyć na ten teren. Wynikało to z tego, że znajdowało się tam młode pokolenie. Nie wiem, kto mógłby im zagrażać. U nas nie było czegoś takiego. Szczeniaki miały co prawda wyznaczone terytorium, ale nikt ich nie pilnował. I nikomu nic się nie stało. Nie było porwań ani morderstw. Nie licząc tajemniczego zabójstwa Alfy, którego sprawcy nie udało się pochwycić. A raczej... wybrano złego, na kozła ofiarnego.
– Tam znajduje się centrum watahy. - ocknąłem się z zamyślenia, spoglądając na obszerny pałac i budynki wokół. Wznosiły się dumnie ku górze, odbijając promienie słoneczne. Kolor czerwony nie był chyba przypadkowy. Może miało to związek ze słońcem albo ogniem. – Obecnie możesz wejść tylko do pałacu. Pójście gdziekolwiek indziej, skutkować będzie obserwacją ze strony straży.
– Hm? Dlaczego? I co w tym złego, że ktoś przechadzałby się po mieście?
– U nas jest ciut inaczej niż wszędzie. – ~ To na pewno. ~ – Obcy są niezbyt mile widziani. I nieakceptowani. - dziwne, bo słyszałem coś innego. Możliwe, że zostałem wyrolowany. Miałbym zaś się tułać po świecie?
– Ale...
– Daj mi skończyć.
– Dobrze... - ta wataha jest dość dziwna. Ich zasady są bez sensu. Nie chciałbym jednak się kłócić ani umoralniać. Co kraj, to obyczaj. Muszę respektować je i zwyczaje z nimi związane. Skoro nie akceptują obcych, a ja byłem obcym, to nie mam tu czego szukać. Powinienem odpocząć i ruszać w dalszą drogę.
– Dailoran ma za sobą dość... długą i nieprzyjemną historię.
– Opowiedz. - poprosiłem cicho, przysiadając na skarpie, skąd rozpościerał się widok na wszystkie tereny. Także na miasto Varona, Smocze Zacisze i dalej. Górskie szczyty rzucały cień na okolicę, ale w oprawie malowniczego zachodu słońca, wyglądało to zjawiskowo.
– Dawno temu, jeszcze zanim powstało miasto, król Tristan II najeżdżał wolne kraje. Porywał mieszkańców, brał ich w niewolę. To za ich pomocą stworzył stolicę.
– Słyszałem o tym. Okrucieństwa nie było końca. Maltretował ich. Pracowali do wycieńczenia, w pełnym słońcu i burzy. Umierali z głodu i pragnienia.
– Byłem tego świadkiem, gdy przez jakiś czas stacjonowałem w stolicy. Lorund co prawda nie zabija, ale wygania mieszańce z dala. Oczyszcza miasto. Tych, którzy ośmielą się mu przeciwstawić i pod jego nosem połączyć z inną rasą, zamyka w klatce.
– Tak... Nasze miasto również powstało z niewolników. Czas naszego wyzwolenia tak naprawdę nie twa długo. Mój prapradziadek pamięta, jak to było. Obecnie wataha ceni sobie swoich. Wspólnotę, rodzinę. Dopóty, dopóki nie otrzymasz przynależności przez Alfę, jesteś tu obcy. Zagrożeniem. Do tego dochodzi twoja rasowość. Z jednej jesteś wilkiem, z drugiej lisem. Nasz przywódca nie krzywdzi i nie wygania. Toleruje, ale także nie pozwala na pełną swobodę. Jeśli chcesz tu zostać, to z nim musisz porozmawiać.
– Rozumiem... Ale zaraz... wystarczy, że porozmawiam z Salem'em i będę mógł tu być?
– Zgadza się. - uśmiechnąłem się szeroko, bo to oznaczało, że nigdzie nie będę musiał odchodzić. Kto wie, może to miejsce, stanie się mym domem. – Dobrze, w takim razie chodźmy dalej. Dziś już za późno na audiencje, więc odprowadzę cię do miasta. Tylko... masz czym zapłacić?
– Tak. Bez obaw. Mam kilka dość rzadkich kamieni i Nefer. Do tego na wymianę kilka rzeczy.
– W porządku, zatem w drogę.
– Zanim pójdziemy... spotkamy się jutro? - spojrzałem na nią z uśmiechem, mrużąc przy tym oczy. Wadera zadrżała nieznacznie. Czyżby mnie lubiła?
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 2970
Ilość zdobytych PD: 1485 PD + 290 PD (Bonus za każde 100 słów) + (bonusowy Booster) 150 % ~ 2272 PD
Łącznie: 4047 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz