Calem zasiadł do swego śniadania złożonego z jajecznicy na boczku, okraszonej sporą ilością szczypiorkiem i zeszkloną cebulką. Tak, jak uwielbiał. Posiłek postawiła mu nowa służąca, która nie znała jeszcze zbyt dobrze Calem'a, by ograniczyć swój kontakt z nim do bezsłownego zaserwowania posiłku. Młoda energiczna wadera chciała jednak wykazać się swą osobistą sprzedażą.
– Smacznego. Czy jest jeszcze coś, co mogłabym dla pana zrobić? - spytała miłym, uprzejmym tonem, na co Calem nie zwrócił szczególnej uwagi.
– Nie. - Rzucił krótko, nie racząc wadery nawet odrobiną spojrzenia swych wściekle bursztynowych oczu.
– Jest pan pewien? Mogłabym...
– Posłuchaj mnie, złociutka - wyrwał w końcu Calem chłodnym tonem. - Ty masz chyba problem z mózgiem albo ze słuchem. Wyraziłem się chyba dość jasno i zrozumiale. Nie, znaczy nie, więc zabieraj swój kolorowy tyłek w troki i zjeżdżaj stąd!
– Przepraszam... nie chciałam... - młoda służebna wadera wycofała się z położonymi po sobie uszami i piekącymi rumieńcami, które oblały jej kremowe policzki. Odprowadził ją chłodnym wzrokiem, aż zniknęła między klientami, by przyjąć kolejne zamówienia. Westchnął ciężko i zerknął na swój posiłek z dziwnym niesmakiem. Cholera, znowu to samo, pomyślał przelotnie. Muszę zacząć nad sobą panować. Z tymi myślami zaczął ścierać nadmiar tłuszczu z jajecznicy żytnim chlebem. Jajka pochłonął kilkoma kłapnięciami pyska, gdyż pomimo iż była to spora porcja, z jego gabarytami zniknęła w oka mgnieniu.
– Dzień dobry, Calemie. - Calem uniósł głowę zaskoczony nagłą obecnością kolejnej wadery.
Szczerze musiał rzec, że przez tę całą krępującą dla niego sytuację zapomniał języka w gębie, a mógł ją zbyć zdecydowanie, zimno, jak tę cholerną kelnerkę. Odsunął pusty talerz na bok, oparł się łokciami o dębowy gruby blat i rozczochrał swą gęstą czarną grzywkę, próbując uspokoić myśli.
– Calem! - zagrzmiał gospodarz lokalu, podchodząc do jego stolika.
– Co znowu?! - niemal warknął.
– Uważaj na słowa. Zacznij traktować moich pracowników z należytym szacunkiem, albo wylecisz stąd z hukiem. Przez ciebie moja praktykantka przeżywa spotkanie z tobą, jest bliska płaczu i nie może skupić się na swojej pracy. Serio, podnieca cię krzywdzenie innych?
~ A czy ciebie podnieca to, że każdej nocy za szynkwasem posuwasz każdą kelnerkę po służbie? -
Pomyślał mściwie Calem, lecz miał na tyle rozumu, by nie wypowiedzieć tego na głos. Była taka noc, gdy zszedł na dół gospody, by napić się ze skrytej pod deską panelu manierki soku jabłkowego, przyłapał gospodarza na obłapywaniu jednej ze swych pracownic w schowku z solonym mięsem. Drzwi były otwarte na oścież, ale nie przyuważył Calem'a, bo był zbyt zajęty wpychaniem nosa we futro na szyi kelnerki.
– Nie moja wina, że zatrudniasz upośledzone na umyśle albo słuchu idiotki, prosto z ulicy.
– Uważaj...
– Bo co? - Calem wstał z krzesła tak gwałtownie, że uderzyło o ścianę. - Wywalisz mnie? Proszę bardzo! Nikt nie będzie dla ciebie grał koncertów po tak psiej pensji, jaką mi zaoferowałeś, a ja, jakby nie patrzeć, załatwiam ci klientelę, którą nie interesuje nic innego, jak pieśń "O chutliwej Alfie z zachodu" bo są zbyt ograniczeni na prawdziwą muzykę. Nadal chcesz mnie wywalić?
– Nie, masz rację, nikt tak nie przyciąga klientów, jak twoje melodie, ale... - gospodarz chwycił rezon, wziął głęboki wdech i z zamkniętymi oczami dopowiedział resztę. - Zacznij szanować moich pracowników, dobrze?
– A więc niech mi się nie nie narzucają, kiedy tego nie chcę, zrozumiano? - Calem opadł na krzesło i westchnął znowu, tym razem nieco głośniej, przypatrując się brudnemu od tłuszczu talerzowi.
– Chyba potrzebujesz czegoś na rozluźnienie. Zaraz wyślę tę nową do ciebie z kieliszkiem i masz być dla niej uprzejmy, jasne? I masz ją przeprosić za swe chamskie zachowanie.
– Do niczego mnie nie zmusisz - odparł tonem iście chłodnym i obojętnym. – Nie masz do tego prawa.
– Tak, jak i ty nie masz prawa obrażać wszystkich na okrągło. Nie przyjmuję wymówek. Albo ją przeprosisz, albo na serio stąd wylecisz, jasne?
Calem odpowiedział cichym prychnięciem, westchnął ciężko po chwili, co gospodarz uznał to za akceptację warunków, jakie mu przedstawił. Na masywnym, krótkim pysku wymalował się mu grymas zaspokojonej satysfakcji i kiwnął z aprobatą głową. Widział wyraźnie, jak jego twarz mówiła "to mi się podoba". Odwróciwszy się, by porozmawiać z klientem obok, Calem zmierzył go nienawistnym wzrokiem, mrużył lekko oczy. Nie minęła nawet chwila, gdy do jego stolika podeszła ta sama wadera, którą zrugał gorzej niż burą sukę. Z przestrachem wymalowanym na twarzy, drżąc lekko, podsunęła mu pod pysk tacę z okrytym skórą drewnianym kieliszkiem, po brzegi pełnym mocną czystą wódką. Z wyraźnie wymalowanym wysiłkiem na twarzy kelnerki można było wywnioskować, że robiła co mogła, aby powstrzymać drżenie ciała i nie rozlać gorzały. Zarumieniona nerwowo, unikała kontaktu wzrokowego z Calem'em, ale nie dziwił się jej. Potraktował ją jak szmatę, która nie nadaje się nawet do tego, by wytrzeć nią podłogę. Próbował wykrzesać z siebie, choćby nawet drobny uśmiech. Próba, jak się można było spodziewać, zakończyła się z marnym, dość przerażającym skutkiem.
– Dzięki i... wybacz za tamto. Miałem ciężką noc i...ehmmm... nie miej mi tego za złe. - Przybrał nieco łagodniejszy ton, ale co do nieprzespanej nocy, to była pierwsza lepsza ściema, jaką wymyślił na poczekaniu.
– Ja na prawdę przepraszam... - mówiła cichym, przerywanym głosem, jakby spodziewała się kolejnego wybuchu ze strony basiora. – Ja na prawdę chciałam być pomocna.
~ A teraz zgrywasz żałosną ofiarę losu? - burknął w myślach Calem. Kiwnął głową w podzięce za wódkę, którą wychylił jednym porządnym haustem.
– Nie, to ja przepraszam. Zachowałem się, jak dupek - odparł z nieudolną szczerością choć skrycie pragnął, aby wadera już sobie stąd łaskawie poszła. Zaczął też w myślach rozważać możliwość zamieszkania w lesie, z dala od tego miejskiego zgiełku, którego miał już szczerze dosyć. Postanowił, że jeszcze zagra ze dwa koncerty w gospodzie - gotówki nigdy za wiele - a potem zabierze się stąd w cholerę. Poszukać spokoju na łonie natury.
– No proszę, proszę... kogo my tu mamy. To nasza towarzyszka tego... widzisz, co twój frajer mi zrobił?- Zniżył głowę, zbliżył zabandażowany nos blisko wadery, która cofnęła nieznacznie głowę, na tyle, na ile mogła sobie na to pozwolić. – Nie ma go tutaj, więc nie przypędzi, by cię uratować, ty...
– No dokończ! - mruknął mu za uchem Calem, który bezszelestnie, jak zjawa pojawił się tuż obok niego.
Basior z przestrachem w oczach i położonych po sobie uszach, cofnął się w bok, jak poparzony. Calem patrzył na niego swym zimnym, aczkolwiek spokojnym wzrokiem, co też podkreślało straszny charakter jego drwiącego uśmiechu, który powoli rozrysowywał się pod nosem.
– Ostrzegałem cię. Po raz drugi wszedłeś między mnie a tą panną. Ostrzegałem cię, że jeśli jeszcze raz taka sytuacja się powtórzy, zabiję cię. Podasz mi powód dla którego miałbym tego nie zrobić?
– To nie jest powód. Tylko skomlenie zbitej panienki. Masz czas do jutra, by opuścić Varonę. Dowiem się o tym, jeśli tego nie zrobisz.
Przerwał mu nagły, przerażający chłód stali sztyletu na swym gardle. Calem wraził mu go blisko tętnicy wspólnej ruchem nad wyraz szybkim, jak jedno uderzenie rozpędzonego serca. Dex zamarł w bezruchu, Calem poczuł nagle fetor jego potu, a wraz z nim smród strachu.
– Precz - Calem zniżył głos, przez co wydawać się mogło, że jego ton zrobił się nieco bardziej lodowaty. Dex ostrożnie odsunął gardło od stali sztyletu i pomknął w stronę ulicy rozrywki, omal nie potykając się o własne łapy. Calem odprowadził go w milczeniu pełnym pogardy wzrokiem, a kiedy ten zniknął za rogiem drewnianego domu, zwrócił oczy ku Tunie. Podał jej łapę, ta nieśmiało podała mu swoją i pomógł jej wstać.
– Dziękuję, panie Calemie...
– Sporo ryzykujesz - wtrącił się jej w słowo - chodząc tak samej po mieście. Tutaj hybrydom też się obrywa.
– Ale ja nie jestem...
– Innych to nie interesuje, że nie jesteś! Widzą w tobie likaona, a ten typ - Calem wskazał na róg budynku, za którym zniknął Dex - to przeze mnie cię napadł. Ale już więcej nie napadnie.
Calem schował z powrotem sztylet za pas na udzie, do którego przytroczył małą podróżną torebkę. Minęła chwila nim Tuna odzyskała rezon, westchnęła cicho, zgarniając niesforne kosmki swej krótkiej grzywki na swoje miejsce.
– Dziękuję ci jeszcze raz, ale... niepotrzebny był twój trud. Gdyby ten wilk miałby mi cokolwiek zrobić, zadbałabym o siebie.
– Nie wątpię - odparł nie spuszczając z niej wzroku pełnego chłodu. - Z resztą, nieważne już. Wynoszę się z tego miasta na jakiś czas. Mam już go dość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz