— Hej, jesteś tu? - zapytał, kiedy wdrapał się na górę. Tegaja chyba pogrążyła się we własnych myślach, bo omal nie wpadła na stojącą obok zakurzonej stolika wysokiej szafy. Posłał jej uprzejmy uśmiech. Sybir wiedział też, jak dobrać odpowiednią minę do odpowiedniej gry - jego uśmiech wyraźnie mówił "Nic się nie stało. Wszystko będzie w porządku".
— Ja... Tak, przepraszam. Zamyśliłam się, wiesz, jak to jest.
A mimo tego Tegaja nie czuła się swobodnie, wyczuł to w jej lekko drżącym głosie. Krople potu zabłysnęły na jej czole, jak drobinki zmielonego diamentu.
— Tak, wiem, ale musisz uważać. Bujanie w obłokach w takiej chwili może być niebezpieczne - odparł Sybir z troską, której nie poskąpiłby żaden ojciec względem swoich dzieci. Tegaja natomiast zaśmiała się nerwowo i niepewnie uśmiechnęła. Sybir zaklął w duchu. Może rzeczywiście powinien trochę wyluzować i nie wczuwać się w sytuację, która robiła się coraz bardziej napięta.
— Tak, masz rację. Postaram się być uważna.
I razem wrócili do pracy, która niejako pomagała im rozluźnić łączące ich relacje. On pomagał jej, jak potrafił. Wszystkie ciężkie prace brał na siebie, w trakcie gdy Tegaja zajmowała się tymi lżejszymi. Nie żeby twierdził, że Tegaja jest słaba, czy coś w tym guście, ale nie wypadało skazywać tak samicę na ciężkie prace. Nie minęło nawet pół dnia, jak samica rozluźniła się nieco i chętniej dzieliła się z Sybirem swoimi przemyśleniami, opowieściami z przeszłości, a w zamian, on odpłacał się tym samym. — No dobrze, niektóre rzeczy nie nadają się do oddania w mieście. - powiedziała, kiedy spojrzała na stertę zniszczonych przez czas i wilgoć rupieci.
— A co gdyby spróbować dać im drugie życie?
Zerknął na stół i oparł się o niego lewą łapą. Stół zaprotestował cichym skrzypnięciem pękniętej nogi. Tegaja uśmiechnęła się pod nosem i zażartowała, czy Sybir nie zabawiłby się w złotą łapkę. Sam nie wiedział, czy wziąć to za sugestię czy żart. Jedno było pewne, spędzili na tym strychu zbyt wiele czasu, że nawet nie spostrzegli chylącego się ku zachodowi słońca, utopionego w pomarańczowym niebie.
— Kto by pomyślał, że sprzątanie strychu zajmie nam prawie cały dzień?
— Można uznać, że dzień nie należy do straconych.
Kiedy zeszli razem na dół, przygotowali sobie posłania do spania, a na domiar dobroci i wspaniałomyślności Tegai, postanowiła wzbogacić ich wieczorny posiłek o jagodny, których narwała z przydomowych upraw. Kiedy Sybir chciał skorzystać z toalety, wadera nie potrafiła uniknąć nagłego zderzenia z samcem, co poskutkowało katastrofalnym finałem. Wypowiedziała jednym tchem salwę przeprosin i próbowała się wytłumaczyć, a pod koniec dodała:
— Um... Ładnie ci w różowym.
— Dziękuję - odparł Sybir i podał waderze łapę. Ta pochwyciła ją i samiec silnym pociągnięciem pomógł jej wstać. Jednak zrobił to tak silnie, że samica zaliczyła zderzenie z jego piersią.
— O jeju... - wydusiła z siebie Tegaja, cofając się o krok — Nie wiedziałam, że wy samce, to chodzące bryły głazu.
— Lata ćwiczeń i praktyk. Umyjemy się później, a teraz czas na jedzenie. I to ja powinienem przeprosić. Mogłem patrzeć, jak idę.
— Nieee... to ja niepotrzebnie tak pędziłam, na złamanie karku.
— Tego też nie wykluczam.
Przy kolacji niewiele mówili. I Tegaja też niewiele zjadła. Samiec zastanawiał się, czy nadal czuła się dotknięta tą farsą, którą tu wcześniej odegrał. Na los, jaka ona była piękna i uczynna, ale nie mogłem jej wszystkiego zdradzić, tak od razu. Piękna jest i uczynna, ale zaufanie buduje się małymi kroczkami. Nie wiem, czy dałbym radę jej zaufać. Przez swe myśli, tak chaotycznie kotłujące się w jego głowie, stracił kompletnie apetyt. Zjadł jedynie poziomki, które Tegaja przyniosła, kilka kromek z masłem, śmietaną i miodem, popił sokiem i bez słowa pomógł sprzątać ze stołu. Pracował dziś cały dzień i zmęczenie dawało mu się we znaki, aczkolwiek nie potrafił tej nocy zasnąć.
Zamiast tego siedział, z nosem przytulony do szyby i obserwował, jak noc okrywa mroczną kołderką okoliczną łąkę nieopodal gospodarstwa Tegai. Rozległa, złocista rzeka łanu zbóż delikatnie bujana powiewem wiatru, zdawała się żyć własnym życiem. Księżyc w trzeciej kwadrze, niczym przepołowiona połówka ciastka, zawisł wśród snujących się gęsto mrocznych chmur.
Po niecałych dwóch godzinach położył się na swoim wygodnym łóżku. Jednak nawet ta luksusowa wygoda nie potrafiła przynieść mu spokojny sen. Nagłe i niepokojące myśli, niczym pikujący orzeł, zaatakowały go znienacka. Rodziły pytania, które domagały się odpowiedzi natychmiast. Czy jego wiadomość dotarła do odpowiednich oczu... Od czasu do czasu wkradały się myśli o jego poległych przy granicy Dailoran przyjaciołach. Tam, gdzie mieszańce zasadziły się na nich. Serce podskakiwało mu w piersi, kiedy obraz masakry stawał się wyraźniejszy... kiedy wspomnienie, niczym niemy film przemykały mu przed oczami... odgłosy walki, bólu i agonii świdrowały w głowie, nie pozwalając odetchnąć. Choćby na chwilę.
— Grrrr...
Warknął i przewrócił się na bok, łapiąc się za futro tak, jakby zależało to jego życie. Sceny, jak cholerny kalejdoskop, wirowały i znęcały się nad nim, wzbudzając w samcu wyrzuty sumienia. Że nie potrafił zapobiec rzezi... a tymczasem on w tej rzezi brał udział.
Z dołu nagle dobiegł go jakiś dźwięk. Puste, ciche przesunięcie krzesła w kuchni nie zdziwiły go. Pewnie Tegaję dopadło pragnienie...
Nie potrafił wyplenić tego koszmaru, który nawiedzał go niemal codziennie. Każdej cholernej nocy, kiedy zamykał oczy, widział rozlew krwi z odciętych kończyn i głów... świst jego miecza, odbierający życie każdemu, kto chciał go zabić.
Być może nie doszłoby do tego, gdyby rozbili obóz gdzieś indziej... nie potrafił jednak sobie wmówić, że ów rzeź nie była jego winą. Gdybym bardziej się starał, myślał gorączkowo Sybir, zginęłoby mniej wojowników... a tak? Leżą teraz pod gołym niebem, znikąd godnego pochówku ani błogosławieństwa.
Dźwięk ów stał się jeszcze głośniejszy, tyle że tym razem nie dobiegał on z dołu, a z piętra. Sybir zastrzygł uszami i skierował spojrzenie na skąpane w mroku drzwi do jego pokoju. Coś tu było nie tak. Wiedział już o tym w chwili, gdy zarejestrował dziwną woń... obcą, bynajmniej nie należąca do Tegai. Chwycił za stojący na nocnym stoliku odłamek neferu, chuchnął w niego, aż rozświetlił obszar wokół Sybira złotym blaskiem. Powoli, bez jakiegokolwiek szmeru zbliżył się do drzwi. Sybir wstrzymał oddech przygotowując się na każdą ewentualność, otworzył szeroko drzwi i zanim zdążysz powiedzieć "Kociąt sześć" wilk już leżał pod czyimś ciężarem, kompletnie znokautowany przez zamachowca w ciemnym kostiumie.
— Dopilnuję, abyś tym razem się nie pozbierał, parchaczu...
W świetle odrzuconego na bok neferu, Sybir spostrzegł złocisty błysk klingi zakrzywionego sztyletu.
I zanim pomyślałbyś "Rąb, tnij i drwij" samiec poczuł zimną stal tuż przy gardle. Sybir, tchnięty nagłym impulsem, wolną łapą wytrącił mordercy sztylet, wywinął się pod jego ciężarem, jak schwytany okoń i z całych sił wyjechał mu czołem prosto w nos. Wyraźnie poczuł, jak jego kość czołowa doszczętnie rozgruchotała chrząstkę w nosie, wywołując u zamachowca falę nieprawdopodobnego bólu, i krzycząc, cofnął się od leżącego Sybira. I zanim powiedziałbyś "szlachtuj, krój i pruj" Sybir był już uzbrojony w długą, obsydianową klingę.
Samiec działał teraz pod wpływem chwili i nie zastanawiając się zbytnio, nakazał klindze na zdecydowane cięcie z ukosa i zanim pomyślałbyś "Drwij i tnij" zamachowiec leżał już martwy, a jego głowa potoczyła się pod łapy Sybira, zalewając krwią dębową podłogę.
— Tegaja... - mruknął i wybiegł z pokoju, nie spodziewając się, że w korytarzu na lewo, czyhać będzie drugi zamachowiec, który podsunąwszy mu pod łapy własny ogon sprawił, że Sybir krzyknął i zwalił się ze schodów. Obijał się od ściany do poręczy, turlając się niczym niezdarny pancernik i zanim pomyślałbyś " Trzask i prask" Sybir leżał pobijany przy wejściu do kuchni.
Ostry i duszący fetor spalenizny oprzytomnił go rychło, rozejrzał się wokół, zatrzymał się na płonącym stole, szafie i podłodze. Chciał poderwać się, ale skonsternowany spostrzegł, że był skrępowany grubym sznurem. A obok zaś leżała nieprzytomna Tegaja, napastników nigdzie nie spostrzegł. Rzucał się i miotał, jak uwięziony we wnyki dzik, byleby znaleźć się, jak najbliżej wadery. Ostatnio, jak jej przysięgał chronić ją ode złego, nie miał zamiaru złamać danego słowa. Kiedy przysunął się odpowiednio blisko, zębami chwycił za więzy na przednich łapach Tegai, rwał je zębami i szarpał, to w górę, to w dół, byleby supeł, dość solidnie spleciony, łaskawie puścił. Tegaja obudzona szarpaniem samca, krzyknęła zaskoczona.
— Lehh sookojnee - wymamrotał niewyraźnie, szarpiąc i ciągnąc za już prawie nadgryziony sznur. — Jehhhe roochę ...
Kiedy Sybir rozplątał więzy samicy, ogień, który ogarniał ich zewsząd, zbliżał się nieubłagalnie. Chciwie lizał drewniane fragmenty mebli, trawił je łapczywie, aż nie obracały się w gorący popiół. Kiedy Tegaja rozplątała więzy Sybira, ten podniósł się wiedziony pewnym instynktem...
— Spróbujmy to ugasić...
— Mam pomysł - odparła Tegaja.
Sybir nie dopytywał nawet, w sytuacji takiej jak ta, napiętej i grożącej życiu, nawet nie brał pod uwagę tego, w jaki sposób uporają się pożarem, zaprószonym najpewniej przez tych dziwnych zamachowców. Tegaja nie zastanawiając się, przeskoczyła przez niską ścianę ognia do sąsiedniego pomieszczenia, aby po chwili wrócić z kilkoma złożonymi kocami, które nasączone zimną wodą ze zbiornika przy kuchence, zadziałały jak płachty przeciwpożarowe.
— Pożar mamy z głowy... - wydyszał nieco zmęczony Sybir, kiedy okrył kocem ostatni płomień, tańczący nad spaloną szafą, która była już kompletnie do wyrzucenia.
— Hej! Czemu się nie pali? Zgasili to!
— O nie! Oni tutaj są! - wyszeptała z napięciem. Sybir spojrzał na samicę i nie spodziewał się nawet, że przylgnie do niego.
— Schowaj się, Tegaja. Zajmę się nimi.
— Że co? Myślisz, że dasz im radę w pojedynkę?
— Byłem szkolony do walki z wieloma przeciwnikami. Nawet, jeśli liczby były nierówne. Schowaj się i nie wychodź, dopóki Ci nie pozwolę, jasne? Jasne?!
Tegaja po chwili wahania kiwnęła głową, choć posłała mu pełne zwątpienia i zmartwienia spojrzenie. Sybir ponaglił ją ruchem podbródka, po czym skierował się w stronę wyjścia, przywołując siłą umysłu obsydianową klingę.
W tamtym momencie drzwi otworzyły się z hukiem, ale nadtrawione przez ogień i niemal spalone na popiół, rozleciały się, jak zbudowana z piasku wieża.
— Niczego nie potraficie zrobić dobrze! Nawet zabić tę dwójkę!
Ewidentnie nieszczęśnik zauważył Sybira nie w porę, bo zanim zdołał powiedzieć cokolwiek, został podcięty zamaszystym machnięciem płazu, i zanim krzyknął, obsydianowa klinga przebiła mu gardło. Na zewnątrz czekało jeszcze trzech, skupionych blisko siebie wokół ogniska, którego płomienie zdawały się sięgać rozgwieżdżonemu niebu.
— Wychodzi na to - rzekł jeden stojący najbliżej ognia — Że trzeba będzie załatwić sprawę po staremu.
— Zapraszam do tańca, panowie - odparł Sybir.
Dwóch rozdzielił się na boki, uniemożliwiając ucieczkę Sybirowi, gdyby zrobiło się zbyt gorąco. Stojący naprzeciw wilk był pokaźnych gabarytów, niemalże przerastał pozostałą dwójkę towarzyszy i to on robił największe wrażenie. Sybir skrycie przyznał przed sobą, że się spietrał na jego widok, ale szczerze nie miał zamiaru z tego powodu odpuszczać. Jeśli sam nie zmusi się do walki, zagrożona może być też Tegaja, którą poprzysiągł strzec.
— No, panowie, a rychło, bo nie mam na was czasu - ponaglił ich Sybir, rozglądając się na boki co jakąś chwilę — Nie w smak mi ruszać w tango samemu.
— Myślisz, że jesteśmy głupi? Wiemy, co potrafisz tą brzytwą.
Nie lekceważyli go, ale z drugiej strony też coś kombinowali, choć Sybir nie wiedział jeszcze co...
— Dlatego mamy coś specjalnie dla ciebie. Coś, co dosłownie zwali cię z łap.
Sybir, zanim zdołał spostrzec, poleciał w dół, bo jakaś dotąd mu obca siła ścięła go z łap. Poczuł wyraźnie, jak owinęło się coś wokół jego łap i skrępowało ze sobą, jak gruby konopny powróz. Stojący najbliżej wilk, w asyście dwóch po jego obu stronach, trzymał długi, falisty nóż.
— Pozdrowienia od dowództwa, durny szczeniaku...
— Zaczekajcie!
— Na co niby? - odparł ten, stojący po lewicy przywódcy.
— Na moje ostatnie życzenie... chyba mam do tego prawo, prawda?
Sybir mógłby wymówić wiele ostatnich słów, nie do końca przyzwoitych i przystojnych mu, jako wojownikowi Szwadronu Mirage, ale postanowił dać sobie więcej czasu, jak wykaraskać się z tak przegranej sytuacji. Kto wie, być może szczęście się do niego uśmiechnie i ktoś z Watahy przybędzie z pomocą. Bądź co bądź, płomień ogniska był tak wysoki, że być może ktoś przyuważył go z oddali i zawiadomił kogo trzeba. Kiedy mają cię odprawić na tamten świat, poproś przedtem o szklankę wody. Nie wiadomo, co się stanie w trakcie. I wtem ujrzał, jak z ciemności ktoś się wyłania. Albo coś, nie potrafił dokładnie sprecyzować zarysu skrytej w mroku postaci. Płomień mimo, iż był wysoki, nie potrafił sięgnąć do postaci i zdradzić jej obecności...
— No, co chcesz nam wyskamlać przed śmiercią? Streszczaj się, jeśli łaska.
— A więc... - zaczął Sybir, ześlizgując spojrzeniem na trzech zamachowców - ... macie przechlapane.
I wtem dosięgnął ich płomienny, emanujący ciepłem i zniszczeniem piorun, który poraził wrogów i powalił na ziemię, strosząc futro, z którego niebezpiecznie zakopciło i spinając boleśnie mięśnie. Wszystko to trwało w przeciągu kilku sekund, których wykorzystał na przecięcie więzów magiczną klingą miecza. Kiedy poczuł wolność spod rozluźniających uścisk więzów, podniósł się na równe łapy i ze skierowaną klingą ku zbierającym się z ziemi oszołomionych zamachowców, czekał na ruch któregoś z nich.
— Co to, kur**a wasza była mać, było?
— Mówiłem, że macie przechlapane, ale nie posłuchaliście mnie.
— Ralco, Timorthy, zabijcie do cholery tego sukinsyna!
Jednakże Ralco i Timorthy nie kwapili się do prędkiego wykonania rozkazu, kiedy w blasku ich oczu zaświeciła klinga Sybira. Jeden cofnął się o kilka kroków, drugi nie drgnął nawet, ani o jotę. Doskonale zdawali sobie sprawę, co by się stało, gdyby wystąpiliby Sybirowi naprzeciw - albo co mogłoby się stać. W przeciwieństwie do ich głównodowodzącego, który ryknął wściekle, gdy zwietrzył u nich tchórza i sam postanowił zmierzyć się z nim. Sybir, będąc pewien, że jedno porządne cięcie powinno załatwić życia, gdyby nie to, że klinga wydała z siebie przeciągłe, metaliczne brzęknięcie o drugą stal. Stal, która płonęła i lśniła, niczym cud świata. Dwie skierowane naprzeciw siebie klingi siłowały się, a od tego, kto wygra zależy siła woli... Sybira zalewał pot, mięśnie bolały od długotrwałego napięcia, wyczulił skupienie na swoim mieczu i napierał na ognistą klingę przeciwnika. Stal brzęczała i śpiewała metalicznie, nie myślały nawet na chwilę przerwać pojedynku. I nagle ku pojedynkującym się wilkom wystrzeliła kolejna lanca jasnego, obezwładniającego piorunu, który poraził nie tylko oponenta... a także Sybira. Nie było to dla niego nic dziwnego, choćby nawet, gdyby spojrzeć na to z innej strony; Sybir, tak samo, jak wilk naprzeciw, był obcym na obcej ziemi, wśród obcych psowatych, którzy go poszukują za nielegalne przebywanie. Oba miecze zniknęły. Pojedynkowicze spacyfikowani, a reszta tej zbieraniny oponentów, pierzchnęła gdzie raki zimują. Sybir poczuł, jak wiązka czystej energii przepływa przez jego ciało, napina mięśnie z zastraszającą siłą i znajduje ujście, czyniąc drobną, ale bolesną ranę w skórze. Nim oszołomiony upadł na ziemię, przez ułamek sekundy spostrzegł szczegóły w konturach przybyłego wilka. Rude futro, płomienie, tańcujące wokół rozszerzonych źrenic i ten błysk... Ostatnie, co zdołał zarejestrować w sekundę przez omdleniem, to krzyk Tegai i wołanie samca. A potem ciemność opadła mu na oczy, niczym ciężka płachta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz