Po wymianie kilku zdań i prezentacji przez waderę jej niezwykłych umiejętności - a także wyjaśnieniu koloru jej oczu - ruszyli w dalszą podróż, ku Górom Mglistym, których pasma rozciągały się od samej plaży, chroniły Smocze Zacisze i Centrum Dailoran przed zachodnim wiatrem. Ich koniec zaś łączył się z pasmem Gór Camell, których zębate szczyty niknęły w masie puchatych, białych chmur. Już po niecałych półgodzinach, widok piaszczystych wydm i wysokich palm, ustąpiły skalistym, spadzistym terenom, na których wysoki cień Gór Mglistych opadał niepokojąco, złowrogo. Zanurzyli się wpierw w gęstej leśnej kniei, przez bezdroża przebijali się wśród wysokich paproci i trawy, niejednokrotnie klnąc przy tym na rój komarów. Kiedy dotarli, u podnóża Góry Mglistej zjeżdżał skalisty, wysoki stok, po którym musieli się wspiąć. Potem, kiedy już stanęli na grzbiecie wysokiego wzgórza, ich oczom ukazała się głęboka kotlina, otoczona zewsząd skalistymi wzgórzami, a na jej dno spływała woda, której źródło zapewne było gdzieś w trzewiach Góry. W ich uszach dźwięczała melodia gór; wiatr, świszczący w szczelinach skał, osuwające się skądś kamienie i drobny szum wody, a nad sobą mieli gęsty baldachim chmur, tak szczelny, że promienie słoneczne nijak nie zdołały się przebić.
– No, ciekawy widok, nie powiem - powiedziała po chwili wadera, obejmując wzrokiem kotlinę i zatrzymała się na najwyższym wzniesieniu.
– Może pójdziemy tędy, zobaczymy, dokąd prowadzi ta przełęcz - Kaberu z entuzjazmem wskazał na drobną ścieżkę, rozciągającą się kręto między dwoma zębami gór. Ścieżka najpierw wznosiła się ku górze, aby później opaść nisko, zakręcała to w prawo, a potem w lewo, aż w końcu szli prosto, coraz to rozszerzającą się drogą. Spod łap osuwały się im drobinki kamieni, omijali pęknięcia w skałach, w których ziała kompletna ciemność, a Kaberu raczej nie był ciekaw miejsca pod nimi. W końcu dotarli do miejsca, gdzie po raz pierwszy spotkali górskiego gryfa; majestatyczna bestia, która umościła sobie gniazdo na wysokiej grani i pilnie strzegła zniesionych na szczycie jaj. Zanurzyli się wówczas w cieniu skalistego występu i bezgłośnie, trzymając się bliżej ściany, posuwali się do przodu, do czasu, aż nie stracili gryfa z oczu.
– Dobrze, że ta bestia była zajęta swoimi sprawami. - skomentowała rozemocjonowana wadera.
– To jak? Zwiedzamy dalej, czy wracamy?
– Myślę, że mamy jeszcze trochę czasu - oznajmiła Asenath. Oboje spojrzeli na niebo, ale cóż, nadal mieli nad sobą gęstą zasłonę chmur, w których zatapiały się zębate szczyty. Dalsza droga była pełna zagłębień w ścianach, powalonych pni drzew, które najpewniej poległy po nawałnicy osuwających się skał. Jedne musieli przeskakiwać, a drugie wisiały odpowiednio wysoko, że wystarczyło się schylić i iść dalej, przed siebie. Raz ścieżka zwężała się tak, że Kaberu i Asenath musieli iść blisko siebie, bok w bok, nasłuchując dźwięku osuwiska skał, które zjeżdżały z grzbietu z bocznego stoku. Postanowili się na niego wspiąć i wtedy ich oczom ukazał się zdumiewający widok; Centrum Dailoran z tej wysokości było zaledwie zbieraniną maleńkich punkcików, Smocze zacisze, otoczone zewsząd pierścieniem leśnej kniei, a całość osnuta była białym puchem chmur. Kaberu zastanowił się, ile im zajęła górska podróż, że teraz mieli przed sobą takie widoki, jak na wyciągnięcie łapy. Chyba dość sporo, bo słońce powoli chyliło się ku zachodniemu frontowi. Wraz z zachodzącym słońcem, cienie wydłużały się, a Dolina Dailoran zaczęła pogrążać się w senny, wieczorny płaszczyk.
– Chyba czas wracać, hmmm? Chyba, że chcesz zdać się na twoje ponadprzeciętny wzrok, co?
– Raczej wolałabym zajść do domu, nim zapadnie zmierzch. Co ty na to?
– Ja na to, jak na lato - odparł Kaberu i puścił przyjacielsko oczko do Asenath.
Pozostali jeszcze przez chwilę przy krawędzi skarpy, by podziwiać ogarnięte pomarańczowym światłem dolinę i lasy.
– Popatrz, widać stąd nawet Varonę - oznajmił Kaberu, wskazując palcem niewyraźnie zarysowujące się dachy i wieżę ratusza. Potem ustanowili zgodnie, że czas wracać do domu. W trakcie, gdy zsuwali się ze stoku, kamienie osuwały się im spod łap i uderzały o dno z wyraźnym stukotem. Wtenczas nad ich głowami śmignął ogromny cień, unieśli zgodnie głowy do góry i spostrzegli, jak ogromny gryf zataczał koło nad jednym ze szczytów Góry, zapikował, znikając chwilowo w kłębie białych chmur, po czym pojawił się znów. Ściskał coś w szponach. Kształtem przypominało to górską kozę, która szamotała się rozpaczliwie w uchwycie śmierci, walczyła o życie.
– Ufff, dobrze, że to nie na nas polował.
– Ale w każdej chwili może to się zmienić, chodźmy więc dalej - odparł Kaberu.
Droga powrotna była już im znana i nim dotarli na piaszczysty teren plaży Sol Illustris, nad ich głowami, wśród rozsypanych wokół gwiazd, zakrólował miesiączek.
– Jeśli mam być szczery, nasze dzisiejsze zwiedzanie było wspaniałe. Poza tym zgłodniałem nieco. Masz na coś ochotę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz