Nowa zakładka "Kącik Zadań" dla lubiących wyzwania pojawiła się w Off-top! | Zmiana pory roku. Lato zbliża się wielkimi krokami. | ADMINISTACJA PROSI W MIARĘ MOŻLIWOŚCI O PRZYŚPIESZENIU AKCJI WĄTKÓW DO OBECNEJ PORY ROKU LUB DODANIE DO OPOWIADAŃ INFORMACJI, W JAKIM CZASIE DZIEJE SIĘ AKCJA WĄTKU | THE KINGDOM OF BLOOD zaprasza do siebie! | Miła atmosfera, kochani członkowie. | Poszukujemy nowych członków! | Chętnie zawieramy sojusze! Wystarczy zostawić komentarz w zakładce: Współpraca | Jeśli masz ochotę popisać, nie krępuj się! | Zapraszamy na Discroda, gdzie jest nas dużo więcej! | Nie musisz dołączać do bloga, wystarczy nam Twoja obecność na serwerze!

niedziela, 13 lipca 2025

Od Reiko do kogoś ~ "Gdy chaos jest mile widziany"

Reiko wyrwał ze snu wrzask. Nie taki dramatyczny, pełen bólu czy grozy — nie. Ten był najgorszym z możliwych: wilczy, radosny, pełen bezczelnego życia. Zamrugała, pyskiem wtulona w szorstką poduszkę ze skór, pachnącą kurzem i ziołami. Zamknęła oczy, próbując wrócić do snu, ale hałas za oknem urósł do rangi osobistego afrontu. Było wcześnie rano, a miasto już tętniło życiem. Wilczy instynkt nie znał pojęcia „cierpliwość”, a tym bardziej „godzina handlowa”. Zirytowana spojrzała na uchylone okno. Firanka ledwo powiewała od przeciągu. Za nią krzyczał jakiś szczeniak, przekrzykując kogokolwiek, kto próbował go uciszyć. Głos miał krzykliwy, niczym mewa na wybrzeżu, powodując bolesne pulsowanie w skroniach. Jej pokój miał nieszczęście wychodzić na główną uliczkę. Miała jeszcze cień nadziei, że to wszystko tylko sen. Ale nie — z każdą chwilą było coraz głośniej.
Z jękiem przewróciła się na grzbiet, patrząc na sufit — wysoki, z widocznymi belkami, które skrzypiały przy każdym ruchu budynku. Pokój był przestronny jak na standardy podróżnych: łóżko z kocem ze skóry niedźwiedzia, stolik, drewniana skrzynia i jedno krzesło, na którym wczoraj rzuciła swój tobołek z niewielkim dobytkiem. Podniosła się do siadu, rozglądając się po wnętrzu. W kącie, przy małym kominku, ktoś zostawił zapas drewna i kosz z jabłkami — Reiko zjadła jedno poprzedniego wieczoru. Było kwaśne. I niedojrzałe. Skrzywiła się nieznacznie. Siedząc teraz półprzytomna, z rozwichrzonymi włosami i wzrokiem ostrym jak nóż, Reiko wyglądała jak coś pomiędzy boginią zemsty a bardzo głodnym drapieżnikiem. Westchnęła ciężko i powoli uniosła się z łóżka, jakby nawet grawitacja chciała ją zatrzymać na miejscu. Przeciągnęła się leniwie, a w stawach strzeliło przyjemnie.
"Czas na kąpiel!". Jej pazury stuknęły lekko o drewno podłogi, gdy przeszła do oddzielonego parawanem kąta, gdzie stała duża, drewniana bala. Włączyła mechanizm, obserwując, jak woda spływa z bambusowych rur. Ciepła, ale nie gorąca. Woda parowała, otulając ją jak dym. Przymknęła oczy i zanurzyła się powoli, najpierw przednimi łapami, potem całym ciałem, aż woda sięgnęła karku. Futro uniosło się na powierzchni, a ona westchnęła cicho, niemal w mruczeniu. Ciepło otuliło ją jak kożuch — wygrzany słońcem mech albo brzuszysko hucznej watahy w środku zimy. Idealne. Z bocznej półki zsunęła pyskiem gliniany dzbanek. Nalewała ostrożnie, przechylając go zębami, aż zielonkawa maź spłynęła na łopatkę. Wyciąg z liści i żywic — własnoręcznie wymieszany i przefermentowany. Pachniał jak deszcz na igliwiu. Tarła się powoli o krawędź basenu, wmasowując miksturę w gęste futro: zaczynała od karku, potem brzuch, boki, grzbiet, aż po ogon — jakby głaskała własną skórę z nabożnością. To nie była tylko higiena. To był rytuał. Krew płynęła szybciej, ciało budziło się z odrętwienia, a świadomość wracała na swoje miejsce — niczym księżyc wynurzający się zza chmur. ~ Żebyś lśniła jak księżycowa suka na zlocie, a nie jak zabłocona ścierka. - mruknęła do siebie, uśmiechając się pod nosem.
Gdy skończyła, jej sierść połyskiwała wilgocią i zdrowym blaskiem. Jakby promienie poranka utkwiły w niej na dobre. Zgarnęła językiem wodę z pyska, potrząsnęła się gwałtownie, rozpryskując kropelki po całym pomieszczeniu. Zamruczała pod nosem, zostawiając za sobą chaos. Po kąpieli przyszedł czas na czesanie. Rozsiadła się przy stole z grzebieniem z kości jelenia. Szło powoli. Każdy ruch był cierpliwy, uważny. Wyplątywała kołtuny, rozczesywała fale jasnego futra. Na koniec użyła kropli olejku — z żywicy sosnowej i dzikiej róży. Delikatny zapach osiadł na niej jak mgła.
Czysta, pachnąca i z futrem ułożonym jak należy, mogła zacząć dzień. Jeszcze nie wiedziała, co ją spotka — ale przynajmniej spotka ją piękną. Miała trochę oszczędności, więc przyszła pora na zwiedzanie i to, co wadery kochają najbardziej — zakupy! Uśmiechnęła się z samozadowoleniem, ruszając w stronę gwaru, kolorów i błyskotek, których nie wypadało nie sprawdzić.
*
Rynek powitał ją zapachem korzennych przypraw, smażonej cebuli i spróchniałego drewna. Varona tętniła życiem, a każdy stragan był osobną opowieścią: barwną, głośną, czasem przesadzoną. Gdzieś ktoś wykrzykiwał promocje na suszone ryby, gdzie indziej grajek kaleczył flet, próbując utrzymać tempo z bębniarzem. W powietrzu unosił się hałas, zapachy i kurz. Reiko przemykała między kramami z nonszalaną gracją — nie do końca jak mieszkanka, nie jak podróżna. Szła powoli, ale nie dlatego, że nie miała celu. Po prostu nie musiała się spieszyć.
Poruszała się przez tłum jak strumień przez wysoką trawę — bezszelestna, gładka, nieuchwytna. Każdy jej krok był wyważony, jakby stawiała łapy w rytm jakiejś cichej melodii, znanej tylko jej. Mięśnie pracowały pod gęstym, wypielęgnowanym futrem, a blask na sierści łapał promienie poranka niczym drogocenne metale. Gdzieś ktoś coś krzyczał, ktoś się targował, gdzieś zgrzytnęły koła wozu, ale tam, gdzie przechodziła ona, świat zdawał się zwalniać.
Wzrok miała uniesiony, pysk zamknięty w wyrazie lekkiej, znużonej ciekawości. Ametystowe oczy błyszczały jak zamglone klejnoty — głębokie, wilgotne, odbijające światło jakby patrzyły przez wodę. Spojrzenie rzucała rzadko, ale kiedy już padło — zatrzymywało rozmowy w połowie zdania, wbijało się pod żebra. Samce milkli, wadery prostowały się mimowolnie, szczeniaki przestawały szarpać się za boki matek. Nie szła — ona sunęła.
Dostojna jak poranna mgła nad świętym jeziorem. A jednocześnie dzika. Niosła ze sobą zapach lasu po deszczu, wilgoci, żywicy i czegoś jeszcze — czegoś drapieżnego.
Nie szukała niczego konkretnego, ale pozwalała oczom ślizgać się po straganach: przypinki z miedzi, pęki zasuszonych ziół, naczynia z czarnej ceramiki, ptasie pióra zaplecione w bransoletki. Miała ochotę na coś ładnego. Na coś bezużytecznego i pięknego tylko dlatego, że może sobie na to pozwolić.
Zatrzymała się przy stoisku z biżuterią z rzemienia i kamieni półszlachetnych. Nie odezwała się. Spojrzała tylko — raz, leniwie. Kupiec aż się cofnął, zanim opamiętał się na tyle, by powiedzieć:
— P-piękna ozdoba dla... pięknej pani?
Nie odpowiedziała. Nachyliła się tylko i musnęła nosem jeden z naszyjników, jakby sprawdzała, czy nie pachnie tanim kłamstwem. Było coś niepokojącego w tej ciszy, jaką wokół siebie roztaczała. Nie potrzebowała słów. Wystarczyło, że była.
Potem ruszyła dalej — powoli, z głową uniesioną, z pewnością kogoś, kto nie musi udowadniać swojej wartości. Pysk uniosła nieznacznie, gdy z pobliskiej piekarni doleciał zapach wypiekanych placków z orzechami. Przez chwilę rozważała, czy się nie zatrzymać, ale myśli odciągnęło wspomnienie.
Dzisiejszy poranek. Karczma pachniała piwem i potem, który nie zdążył ulecieć przez noc. Siedziała przy jednym z bocznych stolików, grzejąc się przy strawie — jakiś warzywny gulasz z podejrzanie żylastą grzywką mięsa. I właśnie wtedy ściągnęła uwagę kilku zbyt rozluźnionych biesiadników. Pchali się z kuflami, jakby wygrali los na loterii. Śmieli się za głośno, garbili zbyt nisko, rzucali komentarzami, które pachniały nie tyle flirtem, co tępym wyzwaniem.
— A może, piękna bestyjko, zechcesz wpaść na kolację… taką bardziej prywatną? - sapnął jeden z nich, zębami bardziej żółtymi niż jego zębate myśli. Drugi beknął. Trzeci próbował musnąć jej łopatkę — ruchem niby „żartobliwym”, ale Reiko znała już takich. Ich oddechy pachniały tanim miodem i niespełnionymi ambicjami. Nie powiedziała wtedy nic. Nawet nie warknęła. Ale spojrzenie, którym ich obdarzyła, wystarczyło. Lodowate. Precyzyjne. Zamieniła ich w milczące trupy... chociaż jeszcze oddychali.
Talerz opróżniła bez pośpiechu. Wyszła, zanim zdołali się otrząsnąć.
Teraz, wśród tłumu i z zapachem olejku na sierści, uśmiechnęła się do wspomnienia. Może powinna była ich wywlec za fraki. Albo przynajmniej ugryźć jednego dla przykładu. Ale nie. Ich upokorzenie było znacznie trwalsze niż ból. Przystanęła przy stoisku z materiałami — jasne płótna, błyszczące wstążki, barwione skóry. ~ Nie potrzebuję ozdób. Ale czasem lubię, jak się świeci. - Złapała pazurem nitkę jedwabiu, gładząc ją z namysłem, gdy nagle...
— UWAŻAJ!
Nie zdążyła nawet drgnąć. Coś — a raczej ktoś — wyskoczył zza zakrętu alejki jak spłoszony jeleń i z impetem zderzył się z nią czołowo. Uderzenie było nagłe, ciężkie, a potem świat zawirował. Pisk tkanin. Brzęk rozsypanych paciorków. A potem chlupnięcie, gdy oboje wylądowali w beczce z barwnikiem tuż obok straganu.Złapała oddech. A potem jeszcze raz, wolniej, bo nie wierzyła, że to się naprawdę stało.
— Na Ducha Lasu, co do... - Zaczęła syczącym szeptem, próbując zorientować się, która kończyna należy do niej, a która nie. Na niej leżał młody wilk, nieco wyższy od niej, z piórami wplecionymi w grzywę i torbą z jakimiś zwitkami przewieszoną przez pierś. Pachniał kurzem, potem i... pieczonymi kasztanami?
— Oj... au... to chyba nie ten zaułek... - jęknął, unosząc głowę i wlepiając w nią parę zaskoczonych, oczu. Ich spojrzenia się spotkały. Ona — ociekająca błękitnym barwnikiem, który zdążył już zabarwić końcówki jej ogona i boki pyska. On — leżący na niej jak worek kartofli, z miną spanikowanego podróżnika. Na rynku zapanowała cisza. Ktoś chrząknął. Ktoś inny zakaszlał, tłumiąc śmiech.
— Złaź. Natychmiast. - Powiedziała cicho, z tym charakterystycznym opanowaniem, które zawsze poprzedzało zabójczo szybkie ruchy.
— Już już! - Sapnął, próbując się wyplątać, ale tylko wplątał ogon w jej rzemień na szyi. Po chwili stali już obok beczki. Reiko drgała delikatnie, ociekając niebieską farbą, jakby zaraz miała albo wybuchnąć, albo się roześmiać. Zmrużyła oczy. Samiec opierał się na tylnej łapie, masując obolały bok. — Przepraszam! - Powiedział szybko, unosząc łapy w geście kapitulacji. — Ja... 
— Ma Pan trzy sekundy, by powiedzieć coś naprawdę błyskotliwego... albo pobiegniesz dalej. Ale bez ogona. - Przerwała mu bezczelnie, zachowując przy tym resztki godności. Nie przejmowała się tym zdarzeniem, a jedynie faktem, że spędziła długi czas na pielęgnacji, tylko po to, aby kilka godzin później wylądować w barwniku! 
— Mogę ci postawić placek z orzechami? - Zawahała się. A potem, ku jego własnemu zdumieniu, parsknęła cicho. To nie był śmiech — raczej coś pomiędzy rozbawieniem a niedowierzaniem.
— Dwa. Jeden za placek. Drugi za ten kolorowy krawat, który muszę z siebie zmyć. - Mruknęła. Dochodziło południe, więc była głodna. Może po drodzę znajdą miejsce, gdzie mogłaby się szybko przemyć — Ale Pan niesie. I płaci.
— Tak jest, księżniczko błękitu. - Powiedział, chwytając torbę i kuląc uszy, ale z uśmiechem, który trudno było nie odwzajemnić. Tłum znów ruszył, udając, że nic nie widział... — Wypadałoby się przedstawić. Jestem...

< Ktoś? >
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 1541
Ilość zdobytych PD: 771 PD +150 PD  + 150% ~ 1157 PD
Łącznie: 2078 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz