Przecież nie prosiłem się na świat. Nie ja wybierałem. To mój ojciec — czysty wilk, silny, dumny — zakochał się w lisicy. To oni podjęli decyzję. To oni połączyli krew. A ja? Ja byłem tylko owocem ich miłości. Dlaczego miałbym płacić za coś, co nigdy nie należało do mnie?
Ich krzyki znów rozbrzmiały przy bramie. "Hybrydy to zakała. Brud. Plugastwo". Opuściłem wzrok na bruk, na własne łapy, jakbym jeszcze raz miał przypomnieć sobie, że jestem jednym z tych, których chcieliby widzieć na kolanach. Ile razy już tak było? Ile razy byłem ich celem, ich zabawą, ich wyrzutem sumienia?
Im dłużej patrzyłem na nich, tym bardziej melancholia we mnie gęstniała, aż w końcu ustąpiła miejsca gniewowi. Nie był to zwykły gniew — bardziej jak rzeka, co zrywa tamy, rwący nurt, który chce porwać mnie i rozszarpać na kawałki. Znałem to uczucie zbyt dobrze. Jakim prawem? Jakim prawem ktoś decyduje, kto jest czysty, a kto nie? Jakim prawem oceniają mnie, Itami, kogokolwiek — na podstawie krwi, której nawet nie mogliśmy wybrać? Jeśli sama Bogini, matka życia, nie potępiła nas i jeśli pozwala, byśmy oddychali, biegali, kochali i cierpieli tak samo jak oni — to czym są te wyjące błazny przy bramie? Niczym. Zwykłymi śmiertelnikami, którzy nie mają prawa sądzić innych.
Moje barki napięły się tak, że aż czułem, jak włosy na karku stają dęba. Wszystko we mnie krzyczało, żeby skoczyć na nich, zatopić kły w ich gardłach i uciszyć to szczekanie raz na zawsze. Widziałem oczami wyobraźni, jak krew barwi kamienie pod bramą, a ich pycha rozsypuje się w proch pod moimi łapami. Ale wiedziałem też, że to niczego by nie zmieniło.
I jeszcze raz to ja bym oberwał. Tak jak wtedy. Wtedy, gdy wziąłem udział w bójce, chroniąc siebie i innych. Gdy byłem pewien, że robię to, co słuszne. Bo kto inny miałby stanąć w obronie hybryd, jeśli nie ktoś taki jak ja? A skończyło się tym, że tłukłem się w lochach, czyszcząc syf z przyjaciółmi, bo Alfa Salem uznał, że wojownik powinien być mądrzejszy. Że powinien trzymać nerwy na wodzy, zamiast dać się ponieść gniewowi. ~ Parszywy dupek. ~ Tak, pewnie miał rację. Ale jednocześnie… nie miał jej wcale.
I jeszcze raz to ja bym oberwał. Tak jak wtedy. Wtedy, gdy wziąłem udział w bójce, chroniąc siebie i innych. Gdy byłem pewien, że robię to, co słuszne. Bo kto inny miałby stanąć w obronie hybryd, jeśli nie ktoś taki jak ja? A skończyło się tym, że tłukłem się w lochach, czyszcząc syf z przyjaciółmi, bo Alfa Salem uznał, że wojownik powinien być mądrzejszy. Że powinien trzymać nerwy na wodzy, zamiast dać się ponieść gniewowi. ~ Parszywy dupek. ~ Tak, pewnie miał rację. Ale jednocześnie… nie miał jej wcale.
Spojrzałem kątem oka na Itami. Skuliła się, jakby próbowała wtopić w cień, i coś we mnie pękło. Była krucha. Zbyt krucha na to wszystko. Hybryda jak ja, choć jeszcze bardziej bezbronna. Bez mocy i zdolności zabijania. Zobaczyłem w niej samego siebie sprzed lat — młodego, zaszczutego, z obelgami odbijającymi się echem w głowie. To byłem ja. To wciąż jestem ja. Tylko starszy, tylko mocniejszy. A oni nadal szczekają te same słowa. I wiedziałem, że jeśli ich nienawiść miała znaleźć cel, uderzyłaby właśnie w nią. ~ Nie pozwolę. Nigdy. ~ Zrobiłem pół kroku, stając bliżej niej, na granicy między nią a tym wrzaskliwym tłumem. Gdyby ruszyli, ruszyliby najpierw na mnie. Mogli szczekać, mogli rzucać słowa ostrzejsze niż stal, ale jeśli chcieli dotknąć Itami — musieli przejść przez moje kły. A jednak wiedziałem, że jeśli się na nich rzucę, cała Varona będzie miała widowisko. Salem znowu zrobi ze mnie przykład, a moja siła obróci się przeciwko mnie. To, co we mnie wrzało, musiałem zadusić. Zacisnąłem szczękę tak mocno, że aż zęby zaskrzypiały. Nic tu nie zdziałam, byłem bezsilny.
Zerknąłem z nadzieją na Reiko. Stała wyprostowana, z tym drwiącym i słodkim uśmiechem, który igrał z ich strachem. I pomyślałem, że może właśnie tak trzeba było — zamiast dźwigać cały ciężar w milczeniu, wystawić kły i kpić prosto w twarz tym, którzy nie znają niczego poza własną ciasnotą. ~ Szalona wadera… ~ pomyślałem, czując, jak barki same napinają mi się do obrony. Jej ton, jej spojrzenie — wszystko w niej miało coś prowokacyjnego. Coś, co mogło równie dobrze złamać ten tłum, jak i poderwać go do ataku.
Zrobiłem krok naprzód, stając obok niej, nieco pół kroku w tył. Nie po to, by ją zasłaniać, lecz by stworzyć mur, którego ciężar był widoczny w każdym moim ruchu. Nie musiałem warczeć, nie musiałem podnosić głosu. Wystarczyło spojrzenie — zimne jak stal w pochmurny poranek, twarde jak granit.
— No proszę, cóż za powitanie… Brama miasta strzeżona przez stado ujadających kundli. Jakże… majestatycznie. - poczułem, jak we mnie zadrgało. Zerknąłem na nią zszokowany. Nie próbowała uciszyć tłumu, nie próbowała zażegnać sporu. Dorzucała drwa do tlącego się ognia, jakby pragnęła zobaczyć, jak rozbucha się w pełny pożar. Patrzyłem na nią z niedowierzaniem i nie byłem pewien, co czuję. Czy to podziw, że miała odwagę stanąć naprzeciw tej wrzeszczącej gawiedzi, czy irytacja, że igrała z ich gniewem tak lekkomyślnie? Miło było ją poznać. Reiko wydawała się… w porządku. Pysk miała ostry, ale rozmowa z nią była lżejsza, ciekawa, zostawiała po sobie ślad. A teraz? Stała tu, wyzywana niemal na równi z nami, choć przecież była czystej krwi. I nic sobie z tego nie robiła. Kpiła im w oczy, jakby cała ta nienawiść była tylko błotem, którego nie warto nawet strząsnąć z futra. Coś we mnie nie potrafiło tego pojąć. Ja nosiłem w sobie gniew, ciężki i gorzki jak żelazo. A ona? Ona zdawała się tańczyć na krawędzi, igrając z ogniem i jeszcze śmiejąc mu się w twarz. Szczerzyła się drapieżnie, a jej słowa niosły się ponad tłumem jak ostrza, które wbijała w ich pychę. I wtedy zobaczyłem, jak wśród krzykaczy coś drgnęło. Złość zamigotała, kilka ogonów się uniosło, kilku samców zrobiło krok naprzód. Ich pyski wykrzywiły się w grymasach, a ja zrozumiałem, że wystarczy jedno słowo, jeden ruch, by wpadli w szał.
Oddech Itami przyspieszył, czułem to obok siebie. Stała blisko, skulona, a ja instynktownie ustawiłem się tak, by osłaniać ją z boku, stając jednocześnie pół kroku bliżej Reiko. Napięcie narastało jak przed burzą. Powietrze zdawało się gęstnieć, a ich wrzaski zaczynały przybierać na sile. Widziałem to setki razy — tłum podsycany własnym gniewem, gotowy rzucić się na każdego, kto stanie mu na drodze. Zacisnąłem szczękę, gotów na skok.
I wtedy on się pojawił. Z mroku wysunęła się znajoma sylwetka — Alfa Salem, wraz ze swoją wierną eskortą. Przez ułamek sekundy wszyscy zamarli. Nawet powietrze zdawało się uciszyć, jakby czekało na jego pierwszy krok. Potem wrzawa zgasła, jakby ktoś poderżnął jej gardło. Zdziwiłem się, że moje serce przyspieszyło, choć nie z szacunku, a z czystej wściekłości. Rzadko opuszczał pałac, rzadko fatygował się tak nisko, do murów miasta. Nie pamiętałem, by kiedykolwiek osobiście pojawił się u bram. Co on tu robił? Jego obecność była jak nóż przecinający wrzawę.
Tłuszcza zamilkła, jakby ktoś wyciął im języki. Ich wrzaski, jeszcze przed chwilą ryczące na całe gardło, zgasły w ułamku sekundy. Zamiast tego rozległy się wiwaty.
— Salem! Salem! - krzyczeli, jakby ten ich fałszywy bóg zstąpił z niebios, a nie wytoczył się spod pałacowych łóż. Nagle wszyscy, którzy warczeli i stroszyli się na hybrydy, zaczęli się płaszczyć, kłaniać, lizać mu łapy słowami. Jak psy, które przypomniały sobie, kto trzyma smycz. Jeszcze przed chwilą gotowi byli rozszarpać mnie i Itami — a teraz tarzali się przed nim, przekonani, że ich tchórzostwo to lojalność.
Tłuszcza zamilkła, jakby ktoś wyciął im języki. Ich wrzaski, jeszcze przed chwilą ryczące na całe gardło, zgasły w ułamku sekundy. Zamiast tego rozległy się wiwaty.
— Salem! Salem! - krzyczeli, jakby ten ich fałszywy bóg zstąpił z niebios, a nie wytoczył się spod pałacowych łóż. Nagle wszyscy, którzy warczeli i stroszyli się na hybrydy, zaczęli się płaszczyć, kłaniać, lizać mu łapy słowami. Jak psy, które przypomniały sobie, kto trzyma smycz. Jeszcze przed chwilą gotowi byli rozszarpać mnie i Itami — a teraz tarzali się przed nim, przekonani, że ich tchórzostwo to lojalność.
Przyglądałem się mu spod zmrużonych powiek. Wielki basior, wysoki i masywny, ale nie z tej dumnej, wojowniczej masywności. Nie. Salem był gruby. Każdy jego krok był ociężały, a zarazem ciężki, zdecydowany. Nie dało się go nie zauważyć. Skóra falowała na barkach, tłuszcz obciążał jego ruchy, a mimo to każde spojrzenie, każde skinienie łbem miało w sobie władzę, która uciszała tłum skuteczniej niż bat. Jego oczy… śliskie, zimne, jakby wiecznie oceniał, ile jesteś wart, a raczej — ile możesz mu dać, nim cię zmieli i wypluje. Parsknąłem w duchu. „Cudowny Alfa.” Tak go zwali ci, którzy lizali mu ogon, byle tylko zyskać jego przychylność. W mojej głowie przydomków miał więcej — i żaden z nich nie nadawał się do powtórzenia na głos.
Salem uśmiechał się — ten jego fałszywy, pełen wyższości, tłusty i wyuczenie życzliwy grymas, który miał więcej wspólnego z ostrzeżeniem niż z serdecznością. Przesunął wzrokiem po zgromadzonych, jak w swoim własnym teatrze, gdzie to on odgrywał główną rolę. Wszyscy czekali z zapartym tchem na to, co zrobi i powie. Ale Salem się nie śpieszył. Z wyuczoną gracją, mimo swojego ciężaru, dumnie stanął przed tłumem. Potem spokojnym, melodyjnym tonem rzucił:
— Dość na dziś. Wracajcie do swoich nor. - tylko tyle, ale i aż tyle.
I nagle wszyscy, którzy przed chwilą ryczeli o „czystej krwi”, zaczęli rozchodzić się jak robaki pod kamieniem. Każdy zadowolony z siebie, każdy z przekonaniem, że to on zwyciężył — choć uciekali przed spojrzeniem swego Alfy. Stałem sztywno, barki nadal miałem napięte, choć tłum już się rozpraszał. Czułem w sobie złość, gorzką i duszną. Tak to zawsze wyglądało. Wrzeszczą, pyskują, szczekają, a potem, gdy Salem skinie łbem, znikają jak dym. Nienawidzą, ale tylko wtedy, gdy mają przewagę liczebną i żadnej władzy nad sobą. A ja? Ja stoję i czuję, że gdybym naprawdę otworzył paszczę, gdybym naprawdę pozwolił gniewowi wyjść — byłoby inaczej. Wróciłbym do lochów. Do tego samego miejsca, gdzie Salem lubił wysyłać, gdy chciał przypomnieć, kto tu naprawdę rządzi.
Obok mnie Itami niemal wtuliła się w mój bok. Poczułem, jak jej łopatki drżą, jakby chciała skryć się całkiem w moim cieniu. Automatycznie rozluźniłem ogon, by zasłonić ją jeszcze bardziej. Nie dziwiłem się. Salem wzbudzał w niej coś więcej niż strach. Była hybrydą — tak samo jak ja — a w jego obecności czuła się jeszcze mniejsza, jeszcze bardziej krucha.
Reiko natomiast… oczywiście, że była inna. Patrzyła na niego wprost, z tym swoim spokojem — lodowym i jednocześnie uroczo miękkim, jakby jego pojawienie się wcale nie robiło na niej większego wrażenia. Nie spuszczała z niego wzroku, badając go wnikliwie, a ja miałem wrażenie, że to nie Salem oceniał ją, lecz ona jego. To spojrzenie było dziwne. Niezwykle spokojne, a jednocześnie pełne ukrytej kpiny.
Salem nie odszedł od razu, nie wrócił do swoich zajęć. Stał chwilę, czekając, aż cisza spadnie na bramę niczym ciężka zasłona. Wtedy właśnie spojrzał na mnie i na Itami. Uśmiech mu się poszerzył, nonszalancki, pełen wyższości, jakby widział w nas nie istoty, a zwierzynę zbyt tchórzliwą, by mu się sprzeciwić. Było w tym coś szyderczego, coś, co sprawiało, że skóra ścierpła mi na karku. Czułem, jak Itami chowa się jeszcze głębiej pod mój bok, a to tylko dodało mu satysfakcji.
Potem jego wzrok przesunął się na Reiko. I tu maska zmieniła się subtelnie. Już nie szyderstwo, już nie wyższość. Łypnął na nią z zainteresowaniem, takim, które było aż nazbyt czytelne. W jego spojrzeniu pojawił się błysk, który znam aż za dobrze — błysk samca, który uważa, że każda wadera jest dla niego potencjalną zabawką. Salem był obleśny w tym aż do przesady.
— A ty… - przeciągnął miękko, aż do mdłości. — Gościsz dziś w Varonie, piękna? Mam nadzieję, że znajdziesz czas, by odwiedzić moje komnaty. Przyjęcia bywają… nudne, ale z odpowiednim towarzystwem potrafią nabrać blasku. Potrafię być bardzo… gościnny dla pięknych waderek.
Słyszałem, jak Itami zamarła, a we mnie aż zawrzało. Już otwierałem pysk, żeby warknąć, ale Reiko mnie ubiegła. Jej wargi uniosły się — słodko, niemal anielsko, choć w oczach miała błysk jak ostrze gotowe do cięcia.
— Komnaty? - powtórzyła, głos miała aksamitny i drwiący zarazem. — Och, Alfie… czyżbyś naprawdę myślał, że jakakolwiek wadera marzy o tym, by zatonąć w twoim łożu? - Przechyliła łeb, jakby szczerze się zastanawiała. — Z twoją reputacją? To raczej kara niż zaszczyt.
Wokół nas zapadła cisza tak ciężka, że słyszałem tylko przyspieszony oddech Itami. Nawet wiatr ustał, jakby świat sam czekał na wybuch. Ja wstrzymałem oddech, pewien, że Salem zaraz wybuchnie. Jego wargi drgnęły. Ale on tylko uniósł kąciki pyska w tym swoim obleśnym, pełnym samozadowolenia grymasie. Łypał na nią dłużej niż wypadało, jakby chciał rozebrać ją samym spojrzeniem. Widziałem jednak — w oczach, w tym krótkim, ostrym błysku — że trafiła.
To, jak przeciągnął „piękna”, sprawiło, że miałem ochotę na niego skoczyć. Mój kark zesztywniał, a wargi drgnęły w odruchu odsłonięcia kłów. Wiedziałem jednak, że to byłby koniec. Wystarczyło jedno skinienie Salema, a już jutro gniłbym znowu w lochach.
Reiko natomiast patrzyła na niego wprost. Lodowa i spokojna, ani na chwilę nie spuszczając wzroku. Ten jej charakterystyczny wyraz pyska — lekko zadziorny, a jednocześnie czarujący — nie zniknął nawet na ułamek sekundy. Nie wiem, co myślała, gdy Salem rzucał jej swoje obleśne propozycje, ale jej twarz pozostawała jak maska. Idealna. On jednak zdawał się tym tylko bardziej rozbawiony.
— Dzika iskra… - mruknął, nie kryjąc rozbawienia. — I to mi się podoba.
— Dzika iskra… - mruknął, nie kryjąc rozbawienia. — I to mi się podoba.
Parskałem w duchu. Stary, tłusty, pełen pychy — a wciąż myślący, że każda wadera zadrży na dźwięk jego głosu. Żałosne. Salem parsknął pod nosem, jakby cała wymiana zdań była dla niego wyłącznie zabawną igraszką. Z niespieszną gracją obrócił się w stronę bramy i ruszył do miasta, a za nim od razu jego świta — wierne psy na smyczy, które niemal nadeptywały mu na ogon, byle tylko być jak najbliżej „Alfy”. Tłuszcza, która została, by oglądać widowisko, rozdzieliła się, robiąc mu szeroki korytarz, a potem pospiesznie ruszyła w jego ślady, skamląc i wiwatując, jakby każdy chciał udowodnić, że to on darzy Salema największym uwielbieniem. Byli tylko stadem lizusów, co z dumą zjadają okruchy z jego stołu. Patrzyłem za nimi, a we mnie buzowało. Reiko zaś stała niewzruszona. Ten sam spokojny uśmiech igrał na jej pysku, jakby Salem i jego teatrzyk były tylko nudnym widowiskiem, które już dawno rozgryzła. Patrzyła za nim bez strachu, bez cienia uległości — z chłodnym zainteresowaniem, które bardziej przypominało drapieżnika oceniającego swoją przyszłą zdobycz niż waderę kokietowaną przez Alfę. I w tamtej chwili zrozumiałem coś, co ścisnęło mnie w środku mocniej niż strach czy gniew. Salem nie był niepokonany. Nie dla każdego...
< Itami | Reiko? >
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 2280
Ilość zdobytych PD: 1140 PD + 220 PD + 30% ~ 342 PD
Łącznie: 1702 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz