Gdybyś, drogi czytelniku, stanął nad krawędzią niewielkiej przepaści w okolicach Mglistych skał, która do złudzenia wtapiała się w tutejszy krajobraz tak, że nie mógłbyś rozróżnić, czy to zwyczajna droga, czy też skryta w zaroślach i bujnej zieleni pułapka, ujrzałbyś nieprzytomnego czarnego basiora, leżącego wśród ostrych odłamów skał i żwiru. Była noc, złowieszcza i chłodna, jak to bywało w górach. Słowiki, uznawane w jego stronach za ptaki, odśpiewujące pieśń śmierci nad ciałem martwego, śmigały nad przepaścią, poćwierkując donośnie, jednakże ów basior żył i miał się dobrze. Odzyskał przytomność, a wraz z nią, uderzył go niemiłosierny ból w skroni. Chciał unieść głowę, ale skroń, zlepiona zakrzepłą krwią z ostrym kamieniem, zapłonęła nagłym bólem. Syknął głośno, prawie krzyknął i chciało mu się rzygać. Nawet nie ośmielił się potrząsnąć głową, by odgonić skołatane myśli - bowiem już nawet przy najmniejszym ruchu szyją, czuł nadbiegające mdłości w okolicy brzucha i gardła - ograniczył się jedynie do syknięć i warknięć. Musiał zdrowo przywalić tym głupim łbem, zachciało mu się wycieczek w góry, to teraz płacił za swą głupotę. Ściany urwiska były pozbawione szczelin, mogące stanowić podporę dla łap, aby móc wydostać się na powierzchnię, były niemal gładkie, ale też rozorane drobnymi szramami. Gdzieniegdzie wystawały korzenie prastarych drzew, które bez wyraźnych konturów uwyraźniały się na tle nocnego nieba. Tej nocy miesiączek świecił jasno. O ile pamięć nie została wystawiona na szwank, miarkował dobrze, że był wczesny ranek, gdy przechadzał się przez przełęcz między górzystymi olbrzymami. Tutejsze powietrze było rześkie, dość chłodne by pobudzić ciało i umysł. Trening rozpoczynał się dopiero w południe, więc nie widział żadnych przeszkód, aby przed nim trochę pobiegać. Pooddychać górskim powietrzem... a w ostatecznym rozrachunku zaliczyć brutalne zderzenie.
Wydawać by się mogło, że godziny? Albo cały dzień. Można tylko gdybać.
Chciało mu się rzygać. Dosłownie świat wirował mu przed oczami, jak szalony horoskop ciemnych barw, obraz mu się rozdwajał i uwidaczniały się w nim niewyraźne mroczki.
Zaczynał się bać, czy przypadkiem nie nabawił się wstrząśnienia mózgu... zawroty głowy, spowolnione reakcje i nudności tylko utwierdzały go w tym przekonaniu. Rana na skroni bolała diablo, czuł wyraźnie jak sierść na policzku, szyi i ramieniu wilgotnieje od jego własnej juchy.
No dobra, drogi czytelniku, postawmy sprawę jasno i dosadnie - Naharys znalazł się w dupie, i to tak głębokiej, jak Mariański Rów. Zaryzykował kolejną próbę powstania, ale czym prędzej skończyło się to na natychmiastowym uderzeniu tyłka o skaliste podłoże, głowa kiwała się mu na boki, jak pijanemu i miał wyraźne trudności z utrzymaniem równowagi. Miał szczerą nadzieję, że to nie błędnik.
Ale zdołał usiąść - A to już, proszę ja was, jest jakiś postęp. Krew powolnym cięgiem rozlewała się mu po lewym policzku i skapywała z podbródka, nieznośnie moczyła czarne futro na szyi. W końcu mdłości wydusiły z niego wszystko... a raczej czego nie miał w żołądku, więc wymiotował na sucho. Zakaszlał głośno i złapał się za rozpalone czoło. Gorączka wstrząsnęła ciałem nieznośnymi dreszczami.
~ No i co? Tak skończę? Z rozwalonym łbem na dnie jakiejś dziury? Być może na treningu zauważyli zniknięcie jednego z wojowników, powinno to kogoś przecież zainteresować. Może za dzień bądź dwa mnie znajdą. Tylko wyobraźcie sobie, że za ten dzień bądź dwa, może być już martwy, zżarty przez gorączkę albo zakażenie.
Cała historia spotkania tej dwójki rozpoczęła się o świcie, kiedy to Naharys posłyszał z góry czyiś krzyk. Słyszał go niewyraźnie, jakby zgubiony w toni wody, bowiem podejrzewał uszkodzenie błędnika. Zdołał jednak unieść głowę do góry - co przypłacił oczywiście potwornym bólem - ujrzał spadający kształt na tle rozjaśniającego się nieba. Resztkami sił usiłował poderwać się z miejsca, walnąć przy okazji plecami o kamienną ścianę, ale tym samym jego ciało zadziałało, niczym materac ratunkowy dla małej, zgrabnej wadery która z jękiem uderzyła podbródkiem o jego klatkę piersiową. A bynajmniej jej niski wzrost był dla niego nieco złudny. Naharys zamrugał lekko i po chwili ich oczy się spotkały. Miała szczerozłote oczy, brązową maskę na pyszczku, a reszta jej włosia mieniła się intensywnym beżem.
— Miło poznać... - burknął nim na nowo stracił przytomność.
Obudził się po paru godzinach, wstrząśnięty nieznośnymi dreszczami, zacisnął zęby i syknął przenikliwie. Nie ważył się nawet unosić głowy.
— Wszystko w porządku? - spytała tajemnicza wadera, którą uchronił przed losem podobnym do jego. Albo przed czymś gorszym niż tylko rozwalony łeb czy połamane łapy. — Obudziłeś się już. Masz moją wdzięczność.
— Drobiazg... - powiedział ostrożnie, starając się nie ruszać żuchwą zbyt szybko.
Wadera przysiadła obok, nachyliła głowę nad nim, by mogła wyraźnie przyjrzeć się jego ranie na skroni. Widział jej oczy, iście błyszczące urodą i ze skrytą w przenikliwych źrenicach inteligencją, policzki, które z wdziękiem poruszyła, kiedy wykrzywiła usta w delikatny uśmiech. Czyżby cieszyła się z jakiegoś powodu?
— Nieźle się potrzaskałeś, bratku. - zauważyła, wysoko unosząc brwi.
— Trafne spostrzeżenie. - Naharys próbował się zaśmiać. -... normalnie wybitni medycy by się nie połapali.
— Ale, jak widać, cięty języczek ci pozostał, wybawco. - odparła na ripostę. - Zawsze jesteś taki bystry?
— Szczerze? Nie zawsze... jak widać. - Naharys uniósł powoli łapę i pomacał swoją ranę na skroni. Pod opuszkami poczuł miękki strup, nadal wilgotny od osocza i krwi. Czuł wyraźny puls i opuchliznę, towarzyszący przy tym ból był prawie nie do wytrzymania. Można by go porównać do imadła, które z każdym przekręceniem korbki, zaciskało się coraz mocniej, wgniatało w czaszkę.
— Nie dość, że kaleka, ale za to jaki wygadany.
Uwierzcie mi, że basior próbował się zaśmiać, ale jedynie co mógł zrobić, to niezdarnie się uśmiechnąć. Nie mógł ruszyć głową, mięśnie szyi i twarzy miał obolałe, napięte, czuł też, jak rwie go między łopatkami i w lewej nerce. Miał nadzieję, że nie posiadał żadnych rozległych urazów wewnętrznych. Gdyby miał, pewnie słowiki już dawno odśpiewałyby mu konajeczkę. Gdybyś się czytelniku zastanawiał, cóż to takiego konajeczka, już śpieszę z wyjaśnieniem. W rodzinnych stronach Naharys'a, w dniu, kiedy przyjdzie jakiemuś wilkowi skonać - Najczęściej wojownikowi - wtem nad złożonym na stosie pogrzebowym zmarłym zasiadają słowiki, które później wyćwierkują smutną pieśń, zwaną konajeczką. Jedna z ptaszyn przysiadła na wystającym, pochyłym nad przepaścią kamieniu i przekrzywiła główkę, wyćwierkując coś w swoim języku.
~ Być może nie dzisiaj, maleńka. Nie dzisiaj.
Ilość zdobytych PD: 498 PD + 90 PD + 150% ~ 747 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz