Walka była ostra, ale też nieunikniona. Gdyby była ona nie była tego warta, Kaberu nie zawracał nią sobie głowy, ale za kogo wzięłaby go towarzysząca mu Asenath? Być może był to akt szaleństwa, ale nie po to w pocie czoła zaliczyli wieczorne polowanie, by teraz ot tak, oddać ofiarę bandzie gryfów. Jeden nawet dziabnął Kaberu w grzbiet, ból był nie tylko paraliżujący, wytrącał też z równowagi, dezorganizował go. Poczuł rozlewającą się po jego grzbiecie wilgoć, a metaliczny zapach juchy już rozniósł się po lesie, ale nadal trzymał się na łapach. Krzyki gryfów, przywodzące na myśl orle zawodzenie, zapewne słyszało każde stworzenie w promilu kilku kilometrów. Takiego zgiełku i tumultu jeszcze nigdy nie widział, ale na pewno nie da za wygraną tak łatwo.
Kiedy gryf próbował atakować, leciała w niego salwa płomiennych ataków, szybkich i równie brutalnych, co orle szpony. Kaberu wziął głęboki wdech, z wnętrza jego gardła wystrzeliła płomienna lanca, która nie tyle zdekoncentrowała gryfa, co powaliła na ziemię, ze śladem spalenizny w okolicy piersi. Żył, ale miotał się na ziemi, oszołomiony i ogarnięty bólem, jakiego trudno sobie wyobrazić. Był jeszcze drugi - tamten był nieco starszy i doświadczony, a z nim nie poszło basiorowi tak łatwo. Celowo machał Kaberu skrzydłami przed oczami, aby go zdekoncentrować, rzucał kłody pod łapy, byleby nie dać szansy wilkowi do ataku. Wycelowane w szyję wilka rozczapierzone szpony mknęły ku niemu, jak pocisk wystrzelony z kuszy. Kolejna oślepiająca salwa złocisto bladego światła, które zakłóciło rytm ataku gryfa. Stwór, byleby ochronić wrażliwe oczy, usiłował zasłonić się skrzydłami, ale tym samym był zmuszony do zmiany toru lotu i wylądował na ziemi. Zarysował głęboko w ziemi ślady po pazurach, zamachał wściekle skrzydłami, wzburzając w powietrze drobinki pyłku, od którego chciało się kichać. Korzystając z chwili nieuwagi gryfa, Kaberu rozejrzał się wokół, w nadziei, że dostrzeże gdzieś Asenath, skrytą w krzakach - nigdzie jej nie było. Czyli, albo była bezpieczna, albo należało spodziewać się najgorszego. W trakcie, gdy gryfy były na tyle zdezorientowane, Kaberu wykorzystał ten fakt i wycofał się w cieniste miejsce, pod rozłożysty baldachim starego dębu, a tam czekała na niego wadera. Z martwą sarną obok.
— Jesteś ranny - wadera stwierdziła, kręcąc znacząco głową.
— Byłem w gorszych sytuacjach, zwykłe draśnięcia nie robią na mnie wrażenia.
Asenath zmierzyła go swoim, dość nietypowym spojrzeniem. W jej czerwonych, krwawych oczach, samiec spostrzegł iskierki gniewu.
— Czy każdy wojownik ma pusty łeb? Trzeba było oddać im tę sarnę... mogliśmy przez to zginąć.
— Cóż, ale przeżyliśmy. I mamy zdobycz. Może gdyby zanieść ją do gospody, kucharz upichciłby z mięsa jakiś gulasz? Co ty na to?
Samica nie odpowiedziała. Jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. Głód odezwał się jednak przeciągłym burczeniem.
— No więc jak? Chodźmy, zanim gryfy się połapią, że zniknęliśmy. Mogą zacząć nas szukać. Gryfy to uparte i wytrwałe skurczybyki.
— Warto wiedzieć. A zatem prowadź.
Asenath pomogła Kaberu zarzucić truchło sarny na grzbiet, po czym rychło zanurzyli się w trzewia lasu i nim na niebie pojawił się półksiężyc, znaleźli się przy jeziorze Arkane. Tam ugasili pragnienie. Kaberu od czasu do czasu zerkał z ciekawością na towarzyszkę - brzydka nie była, stwierdził Kaberu. Nawet jej krwawo czerwone oczy nie psuły jej urody, a kremowe futro zaś dodawało uroku. Zastanowił się też, czy kogoś w życiu miała - albo ma. Kaberu nie uwierzyłby nikomu, że na taką samicę, jak Asenath, nikt nie rzuciłby okiem. Kaberu poznał w życiu kilka samic - z niektórymi wdał się nawet w bliższe relacje - jednakże Ase miała w sobie coś intrygującego, sam nie wiedział jednak, co to było.
— Napiłaś się już?
Ase kiwnęła głową, wycierając pojedyncze krople z podbródka. Nim dotarli do miasta, był już późny wieczór, a oni byli przeraźliwie głodni. Zaszli do karczmy od zaplecza, gdzie gospodarz przyjmował dostawy towaru. Zdziwił się nawet, gdy zobaczył parę wilków, męczących się z truchłem sarny, ale z uśmiechem przyjął dar i zapewnił, że mogą liczyć na solidną porcję gulaszu, za półdarmo. Cóż... lepszy rydz niż nic, pomyślał z uśmiechem Kaberu.
środa, 10 grudnia 2025
Od Kaberu ciąg dalszy Asenath ~ "Coś się kończy, coś się zaczyna"
niedziela, 7 grudnia 2025
Od Naharysa ciąg dalszy Lumy ~ "Spisane w wodzie"
Rzadko się zdarzało - albo w ogóle - kiedy Alfa opuszczał swoje wygodne, wypełnione przepychem komnaty i zniżał się tak nisko, by nawet skarcić swoich podwładnych. Fatygował się całą tę drogę, tylko wyłącznie dla jednego słowa.
— Trening.
Salem nie był szanowanym wilkiem, ale nikt tej zniewagi nie odważyłby się okazać mu prosto w oczy - chyba, że jest się niezwykle szalonym albo niebywale głupim. Nie było sensu wdawać się z nim w polemikę czy dyskusję. Naharys spuścił nieco głowę, odwrócił od Alfy spojrzenie, by jeszcze raz przyjrzeć się twarzy nowo poznanej wadery. Nie widział w niej niczego, poza pogardliwą satysfakcją.
~ Poczekaj, ty mały skowronku, teraz Ci się upiekło, ale następnym razem nie będziesz mieć tyle szczęścia.
Pomyślał z uśmiechem, kreślącym się mu pod lekko spuszczonym nosem i poszedł w ślad za Salemem. Tak się zagadał z tą małą znajdą, że stracił poczucie czasu - choć to bardziej wyglądało na utarczkę słowną niż zwyczajną konwersację. Nie dał się jej tak łatwo sprowokować. Słyszał w życiu już niejedno i takie pyskowanie nie robiło na nim wrażenia - ale jedynie, co utkwiło mu w pamięci to jej piękne, seledynowe oczy, które skrzyły się za każdym razem, gdy wadera ripostowała samca. Miała charakter, to musiał przyznać. Nie przestawał ją obserwować nawet, gdy zaskoczył ich Salem - zazwyczaj inne wilki kulą się, kurczą w oczach i odpuszczają. Wadera nie drgnęła ani na jotę. Stała nadal, z niezachwianą dumą, przyglądając się całej tej scenie z niewzruszoną miną. A Alfa nawet nie zwrócił na nią uwagi - chyba jej nie zauważył. Szczęściara. Chyba nigdy nie miała okazji widzieć Salem'a wkur***nego. On go widział, wręcz kipiał ze wściekłości. Udawał, że słuchał z uwagą jego uwag i kazań na temat tego, że nie miał najmniejszej ochoty za każdym razem łazić za wojownikami i przypominać im o ich świętych obowiązkach. Kontem oka, kiedy Salem był skupiony na prawieniu reprymendy, Naharys zerknął za siebie, aby spojrzeć na pyskatą waderę. Nie było jej tam. Zdołała rozpłynąć się tak szybko, jak się pojawiła - niech cieszy się swobodą póki może.
Trening, póki co, przebiegał dość spokojnym rytmem - być może to przez rutynę, wywołaną ciągłym wałkowaniem jednego i tego samego programu treningowego. Na nudę jednak nie można było narzekać. Naharys został na poligonie do późnego popołudnia, a potem luźnym truchtem przebiegł się w stronę Varony, by tam skorzystać z reszty wolności na dzisiaj. Pierwsza rzecz, jaka skusiła jego uwagę, to wyjątkowy tumult, wydobywający się z "Prymusa". Kierowany lekką ciekawością, wspiął się po imitujących stopnie schodów dębowych belkach, zajrzał do środka, a do jego nosa doszły mieszanina różnorodnych zapachów. Jedzenia, alkoholu i palonego drewna w palenisku. A potem usłyszał nawoływania niewielkiego tłumu, zgromadzonego wokół czyjegoś stołu, dźwięk zderzającego się szkła o szkło i zrozumiał już o co chodzi. Tłum z chwili na chwilę robił się coraz to liczniejszy, gęstszy, a przez to salę wypełniał coraz to większy harmider. Naharys jednak nie był widowiska ciekawy. Jego uwagę natomiast zwróciła pewna dobrze mu zapamiętana wadera, która podobnie, co on, obserwowała widowisko z nieskazitelnie czystą obojętnością. Pierwsze, na czym się skupił, to były dobrze mu znane seledynowe oczy.